Jakim środkiem transportu można dostać się do Chin? Najprostsza odpowiedź brzmi: samolotem. Ale nie musimy być niewolnikami najbardziej oczywistych rozwiązań w drodze do Państwa Środka. Podróż autobusem przez step dała odpowiedź m.in. na pytanie, co łączy handlarzy dywanów i terrorystów. Czy da się zatem odwiedzić Region Autonomiczny Sinciang (Xinjiang), wydając na trasie z kazachskiego Ałmaty nieco ponad 230 zł?

Reportaż z nietypowej drogi do Chin, czyli obszerna opowieść Pana Podróżnika, z polityką w tle.


POSIEDZISZ? NIE, DZIĘKUJĘ, POLEŻĘ!

Fragment mojego dziennika z podróży:

Sen. Drzemka, czas błogiej półświadomości. W drodze z Ałmaty do Chorgas, gdzie znajduje się chińsko-kazachska granica – i dalej, do Urumczi – ratunkiem w przypadku braku rozrywki, którą wcześniej dostarczał krajobraz, pozostaje rozmowa z współtowarzyszami podróży, czytanie książki lub po prostu sen. 

Ta ostatnia czynność jest znacząco ułatwiona. Zapominam o niewygodzie, związanej z typowymi próbami znalezienia świętego Graala, którym w tym przypadku jest pozycja do spania w autobusie. Doświadczenia z Flixbusa i innych przewoźników są dość jednorodne: prędzej sam zacznę prowadzić autobus, niż wyśpię się w jego wnętrzu.

Wiercenie się w fotelu, przyklejanie się do szyby, układanie nóg w poprzek, niczym klocek w grze Tetris – jednocześnie obserwując zachowane innych pasażerów-klocków. Cały ten jazz.

Tu jest inaczej.


Pierwsze zdanie, które przychodzi mi do głowy na myśl o spędzeniu najbliższych dwudziestu czterech godzin – lub więcej, rozkład jazdy żartobliwie określa czas przejazdu jako przedział między 22 h i 30 h –  w autobusie? Coś w stylu „–Cholera, trochę się odzwyczaiłem, tyłek odpadnie od siedzenia”. Drugie zdanie, po wejściu do pojazdu marki King-Long, który podjechał do stanowiska odjazdów na dworcu Sayran w Ałmaty i wchłonął grupkę Chińczyków, Kazachów, Ujgurów, no i oczywiście mnie? „– Eee, nie będzie aż tak źle!”.

I nie o fajerwerki w rodzaju ogromnej naklejki z napisem V.I.P., namalowane pięć gwiazdek bądź jakość foteli w tym przypadku chodzi…

…co o ich brak. W tym autobusie nie ma foteli. Jedyna sztuka jest zajęta przez kierowcę i jego zmiennika, oczywiście, nie w tym samym momencie. Tak po prostu.

Zamiast foteli, wnętrze pojazdu zabudowane jest łóżkami. Jeździłem już wcześniej wiele razy pojazdami typu sleeper bus, chociażby w Ameryce Południowej czy w Iranie, połykając dzięki nim setki kilometrów – ten jest jednak nieco inny. Mój zagłówek jest zarazem miejscem, gdzie osoba mająca łóżko ZA MNĄ, posiada przestrzeń na swoje nogi. A z kolei moje nogi „wchodzą” pod zagłówek pasażera, który leży przede mną.

Proste rozwiązanie, zwiększające pojemność autobusu i komfort przemieszczających się nim osób. Wygląda to jak wielowarstwowa kanapka, składająca się z Chińczyków, ich przepoconych ubrań, Ujgurów, ich charakterystycznych czapek… i Polaka z brodą. Smaczne? Praktyczne!

Chyba łatwiej to po prostu pokazać:

Wnętrze autobusu sypialnego do Chin (c) panpodroznik.com

AUTOBUSEM DO CHIN

Twoja droga wiedzie przez Kazachstan, a gen przygody podpowiada, że idealnym pomysłem byłoby wyrwanie się do Chin? Nie trzeba wydawać fortuny. Zamiast 700-850 zł, które ucieknie z portfela w przypadku zakupu biletu lotniczego do Urumczi, można zrobić to taniej. Znacznie taniej. I ciekawiej.

Jestem w środku autobusu; wsiadłem w Ałmaty, na dworcu Sayran, gdzie dzień przed wyjazdem kupiłem bilet. Cel? Na początek chińskie Urumczi. To stolica Regionu Autonomicznego Sinciang, największego w Państwie Środka. Co potem? Czas pokaże.

Bilet kosztuje w 2024 roku 26,6 tys. tenge (KZT, ok. 230 zł). W 2015 r. jego cena wynosiła okrągłe 10 tys. KZT, plus 100 KZT tytułem opłaty za wystawienie papierowego dokumentu podróży.

Jak w każdym miejscu, gdzie moje zaufanie do wszelkiej maści kierowców, konduktorów lub „prowadników” jest mocno ograniczone, wyciągam telefon i robię zdjęcie każdej stronie biletu. Częstą przypadłością w różnych krajach jest jego zabieranie przez osoby upoważnione… i brak zwrotu. Niekiedy nie tylko o pamiątkę bądź jej brak chodzi, ale o ordynarne próby wyłudzenia, typu: „– Pan jedzie bez biletu! Będzie kara!”.

Bilet na autobus z Kazachstanu do Chin (c) panpodroznik.com

Autobus żyje. Miejsca leżące są leżącymi tylko z nazwy: wciąż ktoś się przemieszcza, siada, kuca na dywaniku. W autobusie nie można chodzić w butach, całość podłogi pokrywa gustowny dywan, a przed wejściem rozdawane są plastikowe reklamówki na obuwie. Jak u cioci na imieninach.

Tkają się sieci rozmów na szczeblu międzynarodowym: Ujgurzy uśmiechają się do mnie dość niepewnie, odwzajemniam iskry kontaktu. Ich oczy błyszczą zmęczeniem i historią niełatwego życia w centrum Azji Środkowej. Kazaszki, o aparycji typowych kobiet z Sojuza, częstują jedzeniem. Między łóżkami krąży butelka czegoś mocno procentowego, panuje ogólna integracja.

Co dwie godziny King Long staje, najczęściej pośrodku niczego. Następuje przerwa na toaletę, papierosa, rozprostowanie nóg, niekiedy na zatankowanie. To momenty, w których autobus błyskawicznie pustoszeje; każdy chce urozmaicić sobie podróż. Stoję zatem przed naszą maszyną, kaszlę i duszę się od zapachu śmierdzących papierosów, kopconych przez Chińczyków, gapiąc się z zaciekawieniem na flagi, dumnie włożone za przednią szybę. Autobus międzynarodowy!

Autobusem do Chin (c) panpodroznik.com

W STEPIE SZEROKIM

Kazachski step. Bezmiar pustej przestrzeni. Żółto-buro, płasko, bez drzew. Jedziemy po asfalcie, w niektórych miejscach przechodzącym w szutrową drogę, na której autobus podskakuje niczym stara pralka na wysokich obrotach, wydając dziwne odgłosy. Gdzieniegdzie widać kępy traw, tu i ówdzie łachy piasku, niekiedy przebija się niska roślinność. Migają domy, rozsiane po stepie na wzór kręgli rozbitych podczas rozgrywki bowlingowej, bezładnie i bez planu.

Monotonia? Ależ skąd. Wystarczy uważniej się przyjrzeć, a półpustynia nagle ożywa. Tu coś się rusza, tam coś się błyszczy, kolory jednak nie są aż tak jednolite, jak się pierwotnie mogło wydawać. Mijany bieda-domek ma ogrodzone podwórko, po którym chodzą wychudzone zwierzaki. Przestrzeń dookoła? Ogromna – ale gdy tylko widać zabudowania, zaczynają się słupki i ogrodzenia, oznajmiające wykorzystanie świętego prawa do swojego terenu. Step żyje.

Step w Kazachstanie, czyli środek niczego (c) panpodroznik.com

FOLKLOR

Droga do granicy chińskiej nie jest jednorodna. To nie tylko step, który pokrywa sporą część tego ogromnego kraju, jakim jest Kazachstan. To także góry, groźnie szczerzące paszczę swoimi poszarpanymi graniami na horyzoncie, niekiedy całkiem blisko nas.

I obowiązkowe, wspomniane już przystanki na toaletę. Nawet, jeżeli napis WC widnieje na zrujnowanym budynku z pustaków. Do kompletu idealnie pasuje domek rodziny, która ten cud techniki i jednocześnie zdobycz cywilizacyjną sprząta. Do najbliższego skupiska ludzkiego jest kilkanaście-kilkadziesiąt kilometrów. Mijane wioski wyglądają, jakby czas się tutaj zatrzymał. Niczym w afrykańskim kraju, gdzie mocy nabiera powiedzenie:

– Wy macie zegarki, my mamy czas.


Rozwalone chałupki, niektóre kryte zdradliwym eternitem, część pobielona. Wątłe zwierzęta w obejściach domowych, wychudzone psy, wałęsające się po jedynej ulicy, wlepiające we mnie swój znużony wzrok. Jest dość depresyjnie, w myślach szukam tabliczki z napisem Koniec Świata ← 10KM”. To przecież musi być gdzieś tutaj.

Stary samochód, zaparkowany przy ulicy, wygląda jak dekoracja a nie pojazd służący do przemieszczania się. Pokrzywione szyldy na froncie budynku, który należy do tych z kategorii premium: ma proste ściany. Ołowiane chmury zapowiadają, że za moment wszystko spłynie deszczem – może zmyje te pstrokate budki, z dachami wypłowiałymi od słońca. Atmosfera jak na Dzikim Zachodzie.

Przypominam sobie billboard, który widziałem w Nevadzie. Na amerykańskim końcu świata, gdzie diabeł mówi dobranoc; przy drodze, którą suną dziesiątki samochodów ciężarowych. Na billboardzie widniało zdjęcie osiedla takich samych bezpłciowych domków jednorodzinnych, do tego ogromna strzałka w prawo i slogan reklamowy: → „GDYBYŚ TU MIESZKAŁ, BYŁBYŚ JUŻ W DOMU”. A dookoła amerykańska pustynia, bez grama cienia. Jasne.

Brrr, wiać stąd, nie oglądać się za siebie. Nie ma za czym.

Wioska w drodze do Chin (c) panpodroznik.com

KARAWANSERAJ W CZASACH WSPÓŁCZESNYCH

Jestem na Jedwabnym Szlaku. A jak wiadomo, w Persji, Azji Środkowej i krajach arabskich, wzdłuż szlaków komunikacyjnych budowano domy zajezdne. Tradycja sięga czasów starożytnych. To karawanseraje, gdzie karawany mogły odpocząć po trudach podróży – zlokalizowane najczęściej w odległości jednego dnia drogi od siebie.

Głowę mam od dzieciństwa nabitą przygodami Hodży Nasreddina, opis karawanserajów znam na pamięć, ale czy w obecnych czasach mają jeszcze rację bytu? Mają. Ale w nieco innej formie.


Powiedzmy, że jestem głodny. Trudno, zawaliłem, nie przygotowałem sobie zapasów na całą podróż, zapominając że czekają mnie 24 godziny w drodze i nieco ponad 1000 km. Współtowarzysze szarpią za mój łokieć i wołają: „– Za godzinę będzie obiad”. Rozglądam się po stepie przez okno swojego wielbłąda, wróć, autobusu – i myślę: ale o co chodzi?! Gdzie?!

Mija godzina, nagle z monotonnego krajobrazu wyłania się budynek przypominający stodołę, a autobus hamuje. Dookoła dzicz i pustkowie. Za budynkiem stoją cztery inne autokary. Wchodzę do środka, słyszę brzęczenie jak w ulu – i widzę sporych rozmiarów salę, nabitą ludźmi. Z ust wyrywa mi się krótkie what the f**k?

Jeszcze raz: dookoła żywej duszy, najbliższa miejscowość w odległości 60 kilometrów… a sporych rozmiarów sala nabita jest ludźmi. Część z nich posila się, przeżuwając beszbarmak – inni czekają na wydanie posiłku, a otrzymawszy go, startują do wolnych miejsc przy stolikach niczym Usain Bolt w biegu po rekord olimpijski na 100 metrów.

Wspomniane brzęczenie to szum rozmów. Wybrzmiewają w moim uchu jak jakieś natrętne pszczoły. Całość działania tej jadłodajni pośrodku stepu jest ściśle skorelowana z przyjazdem kilku dalekobieżnych autobusów. Budynek wybudowano tylko po to, aby wykonalna była przerwa w podróży przez step, celem zjedzenia szybkiego obiadu. Całość oczywiście niewliczona w cenę biletu. Kierowcy jedzą za darmo.

Miejscowi? Nie ma tu miejscowych. Nikt tu nie mieszka na stałe. Po co?

Witaj we współczesnej wersji karawanseraju. XXI wiek. Mniej romantycznie niż w XI wieku, nieprawdaż?

Karawanseraj na kazachskim stepie (c) panpodroznik.com

UZBECKI HANDLARZ DYWANÓW I CHIŃSKI PILOT-PRZEMYTNIK

Mam dwóch nowych kumpli w podróży. Przemierzamy razem Jedwabny Szlak. Mężczyźni są jak yin i yang, jak Zenek Martyniuk i Riverside, jak Las Vegas i Las Kabacki. Postacie z zupełnie innej bajki, a jednocześnie uzupełniają się wręcz perfekcyjnie. Łączy ich to, że poznali się tutaj, na pokładzie autobusu. W naszym mikrokosmosie, jadącym przez step do Chin. I to, że świetnie znają angielski, w odróżnieniu od pozostałych pasażerów; w niezbyt obszernym wnętrzu autokaru przeplatają się raczej słowa wypowiadane w języku rosyjskim, mandaryńskim i ujgurskim.

Słów zatem kilka o Szarofie. Dżentelmen ma bicepsy większe od moich ud. Łysa głowa wskazuje, że zamiast szamponu mógłby używać Cifu, który nie rysuje powierzchni.

Szarof to uzbecki handlarz dywanów. Krąży po Kazachstanie – Kirgistanie – Tadżykistanie – Chinach. Najczęściej szuka „biznesów”, najczęściej znajduje tylko kłopoty, opowiada o swoich perypetiach z kobietami. Na talerzu ma owoce, mięso ostatni raz jadł 25 lat temu. Nie dałbym za niego złamanego grosza. I źle bym trafił z oceną – w jego kieszeniach walają się zwitki chińskich juanów, na oko tak z 40-50 tys. zł w naszej walucie. Krótkie dialogi:

– Chłopie, po co masz tyle kasy przy sobie w autobusie?!
– Durak, lubię mieć gotówkę przy sobie.
– A nie lepiej w banku?
– Durak, cholernie nie lubię banków.
– A jak zgubisz?
– A jak bank zbankrutuje? Tutaj mam je pod kontrolą. Chociaż czekaj, bladź, w sumie to żadna różnica.

I tak sobie dyskutujemy. Podobno ma zamiar przekupić kogoś w Chorgas, aby transport jego dywanów został przepuszczony przez przejście graniczne. To jest powód, dla którego sprawdza opcję autobusową a nie własnym samochodem. Zabawia chińskie dzieci w autobusie, grając z nimi w łapki. Patrząc na jego łapę-bochen zastanawiam się, ile czasu minęłoby od ściśnięcia jego ręki do tego przykrego momentu, w którym moje kości zostałyby pogruchotane.

Czerwona koszulka opina jego obfite kształty, telefon wypada mu z kieszeni na piersiach. Na każdej przerwie wychodzi z autobusu, głośno się śmieje, staje przy mnie – z reguły jest przy nas także Zhang, o którym za chwilę – i każe innym robić nam wspólne zdjęcia. Jest śmiesznie.

Trzech muszkieterów w drodze do Chin (c) panpodroznik.com

Szarof wbija mi szpilki („– Wot maładiec, trza żon dużo mieć! Ja mam cztery i jest mi dobrze”), mówi, że zachód Chin to zadupie, i nie ma to jak Taszkent. Bo tam owoce, że hoho, dywany, że hoho, pieniądze, że hoho. Nieszkodliwy typ, brat-łata. Kręci się po autobusie, potem idzie spać, znowu się zrywa. Zjadł wszystkie owoce, popił kumysem i poszedł w drzemkę. Z kieszeni wypada mu zwitek pieniędzy. Widzę zrolowany wałek papierków z przewodniczącym Mao obok jego łóżka, na dywanie.

Budzę więc typa, podaję mu pieniądze, ten śmieje się na cały autobus, chce mi odpalić część kasy z jednego rulonika – co skutkowałoby podreperowaniem mojego budżetu wyjazdowego o jakieś kilkadziesiąt procent, jak nie lepiej. Wyciąga samogon, skrobie na kartce namiary do siebie w Uzbekistanie, do szklanki-stakanki nalewa mi 150 ml, piję i czuję, że właśnie umarłem, a kula ognia przepala mi właśnie przełyk i żołądek. Zdecydowanie nie jestem Daenerys Targaryen – i nie posiadam odporności na płomienie. Ledwo widzę przez załzawione oczy, ktoś mi podaje „przepojkę”, którą są zwykłe cukierki miętowe, czuję, że wraca mi oddech. No, taka sytuacja.


ZHANG, AMERYKA I BROŃ

Zhang to jeszcze lepszy zawodnik. Spójrz w górę, na nasze wspólne zdjęcie w trójkę, z Szarofem. Zwróć uwagę na torebkę z dokumentami, którą Zhang nosi na szyi. Facet jest pół-Chińczykiem, matka pochodziła z Europy. Pracował dla Amerykanów w latach 80. jako pilot lotniczy.

Zajmował się „pomocą w umacnianiu demokracji na świecie”; na zlecenie rządu USA, nielegalnie dostarczał różne fanty do Nikaragui dla antyrządowej i antykomunistycznej partyzantki Contras (contrarevolucionario). Niezły numer: oficjalnie Kongres USA w 1985 zabronił administracji prezydenta Reagana takiego wsparcia. A nieoficjalnie? Przy użyciu transportu lotniczego, strumyk broni, pieniędzy i instruktorów płynął sobie szeroką strugą.

Metodyczni Amerykanie założyli obozy wojskowo-szkoleniowe dla rebeliantów w Hondurasie, gdzie przyjaciele z CIA służyli wsparciem i pomocą. Mój nowy przyjaciel, Zhang, był jednym z trybików, które napędzały taką nieoficjalną maszynę. Brzmi jak tani film sensacyjny, więc podnoszę brwi w trakcie jego opowieści, chcę jakichkolwiek dowodów.

– OK, Zhang, pics or it didn’t happen.

…ale facet był z gatunku tych serio-serio. Wyciąga swojego smartfona, łączy się z jakąś stroną, tam chińskie i arabskie krzaczki – język ujgurski jest bardzo podobny do arabskiego – widzę program do zmiany numeru IP, przechodzi gdzieś dalej, robi informatyczne kung-fu, wpisuje hasło, w końcu pokazuje mi zdjęcia.


To on, młodszy o ponad 30 lat. Na zdjęciu broń i uśmiechnięta grupa chłopaków gdzieś w dżungli, anty-sandiniści przy drzewach. We wspomnianej torebce, którą nosi na szyi, jest jego amerykańskie prawo jazdy i coś w rodzaju potwierdzenia, że do Libii też z bratnią pomocą zawitał. Ma tam również skany papierów, dokumenty z podziękowaniami od armii, tyle zdołałem na szybko odczytać po angielsku. Mimowolnie oglądam się za siebie i pytam wprost: „– co tutaj robisz, kolego?!”.

Zhang szczerzy zęby. Mówi, że tamto życie to już przeszłość, a Amerykanie sami ujawnili wszystko – m.in. po aferze Iran-Contras. Potem próbował układać sobie przyszłość w Chinach, imał się różnych zajęć. A teraz zarabia na życie, organizując przejazdy do prowincji Sinciang (Xinjiang) dla Ujgurów, którzy mieszkają w Kazachstanie i chcieliby zobaczyć przed śmiercią swoje rodzinne strony.

Jest zapotrzebowanie? Jest! Bo wbrew pozorom, to nie takie proste i łatwe zadanie. Sporo Ujgurów żyje na wygnaniu, mogąc tylko marzyć o odwiedzeniu miejsc dla nich istotnych. Wyjazd jest wielkim świętem, do którego wszyscy się przygotowują; nie tylko mentalnie ale również finansowo.

Wybiegając nieco w przyszłość: oto zdjęcie ujgurskiej rodziny, która przyjechała z Kazachstanu, aby zobaczyć Urumczi. Poprosiłem ich o możliwość wykonania fotografii, nie robili żadnych problemów.

Rodzina Ujgurów w Urumczi (c) panpodroznik.com

UJGUREM BYĆ, CZYLI CAŁE ŻYCIE POD GÓRĘ

Trudno w kilku zdaniach opisać całość problemu na linii Ujgurzy-Chińczycy. Na pozór sprawa jest prosta: Ujgurzy są prześladowani przez rodowitych Chińczyków, głównie Han, którzy starają się dokonać swoistej kolonizacji, osiedlając się w całej prowincji. I mimo, że teoretycznie Ujgurzy mają autonomię – prowincja oficjalnie nosi nazwę: „Region Autonomiczny Sinciang-Ujgur” – stan faktyczny jest taki, że walczą ze sobą na śmierć i życie.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego i powstaniu nowych, niezależnych państw, Ujgurzy zaczęli domagać się oddzielenia Xinjiangu od Chin. Efekt? Cóż, krwawa jatka. Wraz z narastającymi ruchami separatystycznymi, narastały również działania terrorystyczne, wymierzone ze strony Ujgurów w ludność Han. Polała się krew, wybuchały bomby, argumenty zastąpił nóż.

Trwa to do dziś, separatystyczne zapędy połączyły się z radykalnym islamizmem, na czoło wybijają się terroryści z Islamskiego Ruchu Wschodniego Turkiestanu – spokrewnieni z Al-Kaidą, talibami i Islamskim Ruchem Uzbekistanu. Prowincja i pogranicze zmieniły się w dziwną krainę, w której – niczym na krwawej arenie – dochodzi do zamachów, skierowanych w stronę chińskich władz Xinjiangu. Ich efektem są reperkusje, które Ujgurów spotykają na co dzień. Także tych, którzy miłują pokój – i nie mają nic wspólnego z terrorystami.

Chiny sięgnęły po opcję-prawie-że-atomową: wprowadziły system permanentnej inwigilacji. Mieszkańcy Sinciangu kontrolowani są przez wszechobecne kamery, śledzą ich czujniki GPS, władze zbierają próbki DNA. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej: prześladowania, obozy koncentracyjne, przymusowe aborcje Ujgurek, zabójstwa. Straszne rzeczy w strasznej formie. Część z informacji dociera do polskich mediów, znakomita większość – nie.

Rząd Chin chce zniszczyć Ujgurów, wynarodowić ich, przerwać ciągłość pokoleniową, wykorzenić kulturę. Niewolnicza praca, miliony zaginionych bez wieści. Działania Chin spełniają kryteria definicji ludobójstwa.

Rushan Abbas

Przygotowując się do podróży, sporo czytałem o tej części świata, znam kontekst historyczny. Ujgurzy są traktowani przez Chiny jak podludzie, co smuci straszliwie. Z drugiej strony, tutaj nic nie jest jednobarwne. Siedząc w autobusie na końcu świata, razem z wiecznie uśmiechniętym Zhangiem i jego grupką kilkunastu Ujgurów w swoich charakterystycznych czapeczkach, mimowolnie w głowie uruchamia się lawina skojarzeń i podejrzeń. Al-Kaida, talibowie, zamachy.

Okazało się, że polityki i problemów z Ujgurami nie musiałem szukać. Same się znalazły.

Realia podróż autobusem sypialnym (c) panpodroznik.com
1 2

Komentowanie jest wyłączone.

Exit mobile version