Podróżowanie po Ugandzie przypomina nieco koc wykonany z wielobarwnych łat-wspomnień. Niektóre z nich cieszą oko nietypową fakturą, niektóre na pozór nie pasują do pozostałych. Istnieją i takie, które wyglądają na bardzo drogie fragmenty tkanin – i muszę relatywizować sobie ich obecność w mojej patchworkowej, turystycznej kołdrze, w której najczęściej to relacja jakości do ceny jest najistotniejsza.

A jednak wszystkie te łaty idealnie zgrywają się w całość. I gdy wracam z Ugandy – mając pod powiekami wspomnienia plantacji herbaty, wschodów słońca nad majestatycznym jeziorem Wiktorii, raftingu na Nilu Białym, ale przede wszystkim bujnych lasów deszczowych i ich zagrożonych wyginięciem mieszkańców – moim pytaniem, zawieszonym w powietrzu, nie jest: Czy tam wrócić?, lecz Kiedy tam wrócić?


NOSOROŻCE I AFRYKAŃSKI ELEMENTARZ

– Mniej więcej 80 proc. moich gości przylatuje do Ugandy z powodu goryli. Wszyscy mówią tylko o nich. Rafting, quady, motorówki, safari, kultura, cokolwiek innego, to tylko dodatek. Trochę szkoda, bo zamykamy się w getcie jednowymiarowości – mówi Damba i częstuje mnie herbatą z imbirem. W sumie to dzięki niemu tutaj jestem: poznałem tego wiecznie uśmiechniętego faceta na drugim końcu Afryki, w Senegalu, gdy eksplorowałem okolice portu w Dakarze. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że jego serdeczne i szczere zaproszenie do Ugandy przerodzi się w realny plan wyjazdu, który rok później, dzięki tanim biletom lotniczym British Airways do Entebbe, właśnie realizuję.

– Szukałem możliwości na prowadzenie własnego biznesu turystycznego. Po powrocie z Senegalu postanowiłem połączyć siły z kuzynem. I okazało się, że jesteśmy skazani na powtarzalność pomysłów: albo przygody outdoorowe, albo kooperacja z firmami, które oferują wędrówki po Parku Narodowym Bwindi i obserwację goryli górskich. Może powinienem zostać pionierem na lokalnym rynku, wykreować nową modę na nieszablonowe zwiedzanie Ugandy? – Damba obdarza mnie uśmiechem podszytym lekką goryczą.

Siedzę więc na patio w 300-tysięcznym mieście Jinja, słucham opowieści Damby o źródłach Nilu, szykuję się na jutrzejsze emocje związane z raftingiem… i myślę nad słowami mojego gospodarza. To prawda, „Perła Afryki” (jak słusznie nazwał Ugandę Winston Churchill podczas podróży w 1907 r.) ma nieco pecha: w świadomości masowego turysty kojarzy się głównie z gorylami. Ustępuje w zakresie różnorodności swoim sąsiadom – Tanzanii oraz Kenii, dzielącymi z nią jezioro Wiktorii niczym tort.

Kiedy myślimy o safari, pierwszym skojarzeniem bywa właśnie Kenia. Gdy marzymy o błogim wypoczynku, przed oczami staje widok piaszczystych zakątków tanzańskiego Zanzibaru, rodem wprost z pocztówki. Góry w Afryce? Ponownie Tanzania i legendarne Kilimandżaro, wznoszące się na wysokość 5895 m n.p.m. Powyższe skojarzenia są o tyle słuszne, jak i błędne, gdy na warsztat bierzemy Ugandę: przykładem na to niech będzie mój plan podróży, w którym gorilla trek będzie ostatnim elementem wyjazdu – i wcale nie tym najważniejszym. Nie samymi gorylami wszak człowiek żyje – słynną Wielką Piątkę Afryki tworzy przecież pięć gatunków: lew, słoń, bawół, lampart i nosorożec czarny.

Ugandyjskie drogi (c) panpodroznik.com

Właśnie, nosorożce! Kilka dni temu odwiedziłem Ziwa Rhino & Wildlife Ranch i miałem niepowtarzalną szansę na bezpieczną obserwację tych pięknych, zagrożonych wyginięciem zwierząt. Dojechałem tam ze stołecznej Kampali, zmieniłem klimat dużego miasta na obcowanie z naturą. Temat nosorożców w Ugandzie – i szerzej, w Afryce – to historia nacechowana emocjami. To smutne, że w imię zabobonów i wiary w to, że sproszkowany róg tego ssaka może być lekarstwem lub afrodyzjakiem, kłusownicy bezlitośnie polują na te zwierzęta, skuszeni wizją szybkiego zarobku ze strony azjatyckich odbiorców. W efekcie populacja tego nieparzystokopytnego symbolu Afryki zmniejsza się coraz bardziej – dla chcących nieco bardziej wejść w temat, podrzucam namiary do mojego felietonu z 2023 r.

Sama wizyta w Ziwa Rhino & Wildlife Ranch przebiega sprawnie, wszystko jest dopracowane w szczegółach. Jak każdy odwiedzający, muszę przejść szkolenie (– Nie drażnij zwierząt, nie podchodź za blisko, przestaw telefon w tryb samolotowy i wycisz go) oraz kontrolę obuwia. Rhino trekking będę realizować z grupą Kanadyjczyków. Szef naszych przewodników próbuje nieco rozładować atmosferę, jednak jego żarty wzbudzają wśród nich jedynie zdziwienie:

Jesteście z Kanady, tak? Był taki kanadyjski biegacz, rekordzista świata w sprincie, Ben Johnson. Pamiętajcie, że nosorożce potrafią biegać szybciej niż wasz rodak, nawet 50 km/godz.

Spoglądam na swoje buty trekkingowe, porównuję je z kaloszami przewodnika naszej grupy i zastanawiam się, czy w kaloszach szybko uciekałoby się przed wściekłym kolosem.

Nosorożce w Ugandzie (c) Yogendra Negi, Unsplash

Godzinę później podziwiam rodzinę białych nosorożców, wylegującą się pod drzewem. Dopiero z bliska widać, jak potężne są te zwierzęta: to czwarty największy lądowy ssak na świecie. Nie muszę używać zoomu w moim aparacie, stoję dosłownie kilkanaście metrów od nosorożców, obserwując jak słońce układa się na ich szarobrązowej skórze, praktycznie pozbawionej owłosienia.

Przewodnik ruchem ręki pokazuje nam pobliskie zarośla, z których dosłownie 20 sek. później wyłaniają się łby antylop, stada liczącego kilka osobników. To kob ugandzki, którego kuzyn (kob żółty) widnieje w godle Ugandy, w towarzystwie koronnika szarego, dużego ptaka z rodziny żurawi. To bardziej płochliwe zwierzęta niż majestatyczne nosorożce. Gwałtowny ruch ręką jednego z członków naszej grupy spowodował, że całe stado antylop rzuciło się do ucieczki.

Wisienką na torcie był powrót do punktu, z którego rozpoczęliśmy trekking: kierowca postanowił pokazać nam błotnisty fragment terenu, na którym napotkaliśmy guźce. Te sympatyczne świnie budzą pozytywne skojarzenia. Robię więc zdjęcia i śmieję się dość głośno, zastanawiając się nad meandrami cross culture: czy byłbym w stanie wyjaśnić moim kanadyjskim towarzyszom, dlaczego guziec kojarzy mi się nie tylko z Pumbą z filmu Król Lew, lecz także z kultową polską komedią (Poranek kojota)?

Guźce w Ugandzie (c) Wolfgang Hasselmann, Unsplash

PRZYGODA, „MZUNGU”

Żarty na bok. Nurt wyrywa mi wiosło z ręki, walczy ze mną niczym zapaśnik na macie. Kolejna katarakta pojawia się przed nami, spieniona woda zwiastuje niezły kocioł, kajakarze stanowiący naszą asystę czekają w pogotowiu. Przed momentem zaliczyłem wraz z pozostałymi towarzyszami klasyczną wywrotkę. I mimo kasku na głowie, kamizelki ratunkowej oraz świadomości, że w razie kłopotów mogę liczyć na pomoc, mój prywatny „adrenalinometr” (wybaczcie neologizm) wywala mocno ponad skalę. Wdrapuję się na ponton, przyjmuję postawę i szykuję się na kolejne spotkanie z wodą. A to dopiero 1/3 z trasy, zaplanowanej na 12 km, prowadzącej po Nilu Białym.

Słyszę w suahili Habari, mzungu? („jak się masz?”), rzucone do mnie przez naszego nawigatora. Odpowiadam niepewnie Nzuri tu („nawet dobrze”), chociaż nieco nadrabiam miną. Ale za moment cała niepewność znika, zostaje radość z pokonywania rzeki.


Rafting w Ugandzie to jazda bez trzymanki, doskonały kontrapunkt do cudów przyrody oraz bogactw fauny i flory okolic jeziora Wiktorii. W zależności od preferencji i zasobności portfela można wybierać od leniwego spływu z nurtem rzeki, poprzez nieco większe wyzwania, skończywszy na całodniowych spływach po ambitnych kataraktach, z przerwą na lunch i pełną obsługą fotograficzno-filmową. Centrum wszelkiej aktywności outdoorowej stanowi miejscowość Jinja, gdzie w jednej z wielu lokalnych firm można wykupić nie tylko przygodę na wodzie, lecz także inne przygody z nutką adrenaliny.

Nie muszę szukać alternatyw, moim przewodnikiem i gospodarzem jest Damba. – Nauczyłem się, że sztuką jest potraktować każdego klienta tak, jakby dla niego to była jednorazowa przygoda życia – opowiada Damba. Kolego, ale tak właśnie jest! Dla większości turystów to jest pierwsza i zapewne ostatnia wizyta w Ugandzie, zatem ich wrażenia zostaną z nimi na zawsze – próbuję delikatnie podpuścić mojego ugandyjskiego przyjaciela. – Niech i tak będzie. Unikatowe wrażenia, to i może dodatkowy, unikatowy napiwek – śmieje się Damba.

Cóż, stwierdzam, że tutaj szybko uczą się turystycznego abecadła. Przeskakują po kilka stopni na drabinie obsługi klienta w ruchu turystycznym. I są coraz bardziej profesjonalni.

Wodospad Murchinsona (c) Jonathan Gohner Unsplash, panpodroznik.com

Jakże inne wrażenia czekały na mnie nieopodal Wodospadu Murchisona! I wbrew pozorom, najbardziej w pamięć zapadła mi nie tyle imponujące kaskady, lecz przede wszystkim bezkrwawe safari z aparatem fotograficznym w obrębie Parku Narodowego Wodospadu Murchisona (ang. Murchison Falls National Park). Bawoły, żyrafy, słonie, krokodyle, antylopy… to wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki, w zestawie z dziesiątkami gatunków ptaków, których nie jestem w stanie nawet nazwać.

To prawdziwy raj dla ornitologów i miłośników zwierząt w ich naturalnym środowisku. Dla szukających oszczędności: warto wybrać lokalną firmę, która zapewni kompleksową obsługę, transfery, wyżywienie oraz optymalną trasę – tak, aby wyciągnąć z takiego safari tak dużo, jak tylko się da.


„BODA BODA”, SACRUM I PROFANUM

Kurz, pył, spaliny, wszechobecny hałas, kakofonia klaksonów i tysiące boda boda, czyli motocykli. To właśnie one są najsprawniejszą i najszybszą metodą na transport osobowy po stolicy Ugandy. Szybkie machnięcie ręką – i za moment siedzę na wąskim siodełku, trzymając się kierowcy i próbując utrzymać równowagę podczas wykonywanych przez niego manewrów. O dziwo, mimo pozorów absolutnego chaosu na drogach Kampali, gdzie wszyscy jadą równocześnie we wszystkich kierunkach, nie widać żadnych wypadków, trup nie ściele się gęsto, stłuczek nie stwierdzono, rannych również nie widać. W tym szaleństwie jest metoda?

– Korki? Dzisiaj na razie jest normalny ruch, dopiero pod wieczór zaczną się prawdziwe korki – śmieje się Mukisa, który wiezie mnie na wzgórze Kasubi (1220 m n.p.m.). To właśnie tutaj pochowani są kabaka, czyli władcy królestwa Bugandy, pełniący funkcje głowy państwa, dowódcy armii i najwyższego sędziego. Już z daleka rozpoznaję charakterystyczną kopułę głównej budowli, która wznosi się 7,5 m nad powierzchnię dziedzińca.

Nie jestem jedynym obcokrajowcem, który zdecydował się na wizytę w tej części stolicy Ugandy w to upalne popołudnie – słyszę nawoływanie w języku francuskim, razem ze mną na teren całego kompleksu wchodzi też para ze Skandynawii. W sumie trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że grobowce Kasubi od blisko 25 lat znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO (Uganda ma na tej liście jeszcze Park Narodowy Ruwenzori i Nieprzenikniony Las Bwindi).

Zwracam uwagę na pozostałości po feralnym wypadku z marca 2010 r., kiedy to pożar strawił znaczącą część kompleksu. Na szczęście władze Ugandy stanęły na wysokości zadania i z pomocą m.in. rządu Japonii przywróciły świetność budynkom-grobowcom, które są nie tylko przykładem tradycyjnej architektury, lecz także niemym świadkiem historii i politycznych sojuszy.

– Królowie nie umierali, królowie tylko znikali – opowiada mi przewodnik i pokazuje zdjęcia dokumentujące stan wzgórza Kasubi sprzed kilkudziesięciu lat. Cóż, widać pewne różnice w porównaniu do teraźniejszości, m.in. w zastosowanych materiałach budowlanych – część z remontów była powodowana względami bezpieczeństwa, wymieniono stare drewno, trzcinę oraz glinę wymieszaną z sieczką i trocinami.

Kampala w Ugandzie (c) panpodroznik.com

Przewodnik zachęca mnie do dalszego zwiedzania stolicy Ugandy, zanim wyjadę z Kampali w poszukiwaniu cudów fauny i flory. Odpowiadam mu, że mam już za sobą wizytę w anglikańskiej Katedrze św. Pawła na wzgórzu Namirembe (1260 m n.p.m.) oraz przy 6-metrowym Monumencie Niepodległości (Independence Monument), a kolejnym punktem podczas dzisiejszej eksploracji będzie największy meczet w kraju, stojący na terenie Old Kampala. I kilkadziesiąt minut później melduję się przed wejściem do świątyni, która posiada dwie nazwy: oficjalną – Narodowy Meczet Ugandy (Uganda National Mosque) oraz powszechnie używaną, czyli meczet Kaddafiego (Gaddafi Mosque).

Skąd się wziął ten dualizm w nazewnictwie? Otóż meczet, w którym może jednocześnie modlić się ok. 15 tys. wiernych został ufundowany przez libijskiego dyktatora, Mu’ammara al-Kaddafiego, jako dar dla narodu ugandyjskiego. Oddano go oficjalnie do użytku w czerwcu 2007 r. Co było dalej? Wszyscy pamiętamy historię „darczyńcy”: pułkownika Kaddafiego sprawiedliwość dziejowa dopadła cztery lata później, w październiku 2011 r. Po jego śmierci zdecydowano o zmianie nazwy meczetu, która dokonała się w 2013 r. Ale wszyscy i tak używają poprzedniej nazwy, która zdążyła wryć się w pamięć…

Sam meczet, oprócz swojej wielkości, nie wyróżnia się na tle podobnych budynków sakralnych w innych krajach (zwłaszcza muzułmańskich) – natomiast widok na stolicę Ugandy, który rozpościera się ze szczytu 50,5-metrowego minaretu, zdecydowanie wart jest dłuższej kontemplacji. Ze spokojem przyjmuję także rozrzut ceny biletu wstępu: jako obcokrajowiec płacę kilkukrotnie więcej niż Ugandyjczycy, ale to akurat zjawisko globalne, na które nie ma co się obrażać – dla przykładu w Iranie różnica między wejściówkami dla miejscowych turystów i dla cudzoziemców potrafi sięgać nawet 1000 proc.

Gaddafi Mosque (c) panpodroznik.com

„ROLEX”, RÓWNIK, ROMANS

Jestem kolekcjonerem dziwnych miejsc. Takich nietypowych, symbolicznych, wymykających się klasycznemu określeniu „atrakcja turystyczna”. W Ugandzie mogę czuć się ukontentowany w tym zakresie: w końcu w ilu państwach świata znajdziemy punkt, w którym stoimy równocześnie na dwóch połówkach naszej planety?

Zaopatrzony w dokładną mapę i instrukcję dojazdu, wyjeżdżam ze stolicy, obierając za cel miasto Kayabwe. Podziwiam krajobraz przeplatany kolejnymi miejscowościami i wioskami, z wybitną nadreprezentacją literki „k” (Kitemu, Kitala, Katende, Kammengo, Kyabadazza), w towarzystwie upału i gadatliwego kierowcy.

Dwie godziny później jestem u celu: omijam sklepy z pamiątkami, rękodziełem, napojami. Stoję idealnie na równiku, przed znacznikiem wskazującym półkulę północną (N) i południową (S). Sprawdzam koordynaty w Mapach Google; kropeczka GPS pokazuje (mniej więcej) moją pozycję. To „tylko” umowny podział na mapie czy globusie, a jednak wyobraźnia zawsze podpowiada interesujące historie. Dla turysty, podróżnika, równik ma w sobie coś z magii. To obietnica przygody, chęć wychodzenia ze swojej strefy komfortu, świadomość oddalenia od Polski.

Zatem robię obowiązkowe selfie z jedną nogą na północy, drugą – na południu. Jeżeli ktoś pragnie nieco bardziej namacalnego dowodu swojej bytności w tym miejscu, może nabyć specjalny certyfikat. Ja go nie potrzebuję, wystarczy mi zdjęcie, tak samo jak z Ekwadoru, Indonezji i innych „równikowych” lokalizacji.

Równik i rolex (c) panpodroznik.com

Mam ochotę na rolexa. I nie chodzi tu o zegarek na nadgarstku. W Ugandzie rolex to nie czasomierz, tylko potrawa. Street food, który – jeżeli ktoś się zatraci w smaku – może spowodować, że zapomnimy o czasie. Czym jest rolex? Zamknij oczy, wyobraź sobie smażone jajka w towarzystwie przypraw, pomidorów, papryki, cebuli… Całość zawinięta jest w ciasto naleśnikowe, idealnie mieści się w dłoni i stanowi doskonałą, sycącą przekąskę. Otwórz teraz oczy. Czujesz zapach świeżej potrawy i ciepło, które przejęła od gorącej blachy, na której została przygotowana?

Rolexy można kupić praktycznie wszędzie, gdzie rozstawiają się uliczni sprzedawcy z jedzeniem oraz dymiące garkuchnie. Są powszechnie dostępne, niczym „prawdziwe zegarki” za 10 dolarów w egipskich lub tureckich resortach. Jadłem rolexa w Kampali, Masace, mieście Jinja, nad jeziorami Edwarda i Kioga (Kyoga). Wszędzie mi smakował: w towarzystwie frytek lub smażonego sezamu (simsim) stanowił solidny posiłek, dostarczający energii do zwiedzania Ugandy.


– Słyszałem, że u was, w Europie, można bezkarnie romansować! – w głosie Isabirye słychać nieskrywaną ciekawość. Siedzimy nad jeziorem Wiktorii, czekamy na miejscowego przewodnika i wcinamy banany ze sporej kiści, którą Isabirye przyniósł od lokalnego handlarza.

Romanse, płcie i generalnie seksualność stanowią dość niewygodne tematy w Ugandzie. Kraj ten wyznaje głównie chrześcijańskie wartości (ponad 84 proc. populacji to chrześcijanie) z solidną domieszką islamu (ok. 14 proc. mieszkańców). Jednak dla turystów należących do jednej z mniejszości seksualnych LGBTQ+ wyprawa do Perły Afryki może być wręcz niebezpieczna. Zwłaszcza gdy planuje się podróż ze swoim partnerem lub partnerką.

Tutaj nie ma miejsca na zawoalowany przekaz. Powód jest prosty: rząd Ugandy wprowadził w marcu 2023 r. jedno z najbardziej restrykcyjnych praw na świecie w zakresie związków osób tej samej płci – podlegają one penalizacji (20 lat więzienia za „promowanie homoseksualizmu” i nawet kara śmierci dla tych, którzy przenoszą nieuleczalne choroby poprzez seks homoseksualny). Nie chcę tutaj nikogo zachęcać lub odstraszać, lecz po prostu przedstawić realny opis ewentualnych konsekwencji.

Okolice Mukono w Ugandzie (c) Antoine Pluss Unsplash

GORYLE, CZYLI O SPEŁNIANIU MARZEŃ

Miałem już okazję tropić goryle górskie w Rwandzie. Być może dlatego nie traktowałem wizyty w Parku Narodowym Bwindi (Bwindi Impenetrable National Park) jako absolutnego spełnienia marzeń. Podszedłem do tego jako do wartości dodanej wyjazdu, jednocześnie w pełni rozumiem tych turystów, dla których to najważniejszy (i niekiedy jedyny) cel podróży do Ugandy.

Od razu warto zaznaczyć, że jest to jedna z najdroższych atrakcji turystycznych na świecie, jeżeli przeliczamy czas jej trwania, czyli ok. 1–1,5 godz., do wydanej sumy – nie jest to 1,5 tys. dolarów za samo zezwolenie (permit), które należy zapłacić w Rwandzie – niemniej przyjemność tropienia goryli w ugandyjskim lesie deszczowym to wydatek rzędu kilkuset dolarów. Przynajmniej tyle zapłaciłem w jednym z rekomendowanych biur organizujących całość przygody (aktualna cena, która będzie obowiązywać od czerwca 2024 r. to 800 dolarów).

Przedsmak stanowiły odwiedziny w Ishasha, na południowo-zachodnich obrzeżach Parku Narodowego Królowej Elżbiety (Queen Elizabeth National Park). Liczyłem na to, że zobaczę lwy, wylegujące się na drzewach, które są swoistym znakiem rozpoznawczym tej części Ugandy. Niestety, nie było to mi dane: przewodnik stwierdził, że należy poczekać do godzin południowych, co wiązałoby się z noclegiem i kolejnym dniem na miejscu, a mój napięty plan wyjazdu nie dawał ku temu możliwości. Cóż, następnym razem!


Ostatni raz sprawdzam, czy wszystko mam ze sobą. Plecak, w środku peleryna przeciwdeszczowa, zapasowe akumulatory do aparatu, butelka z wodą, kij bambusowy do podpierania się. Nakładam stuptuty (wodoodporne ochraniacze) na moje buty trekkingowe, pomny rady specjalistki od Afryki Anny Olej-Kobus, która rekomendowała mi takie właśnie zabezpieczenie przed wodą i błotem.

Idziemy przez las, gęstwina robi się coraz większa. W głowie przemykają rady, które nasi przewodnicy przekazali całej grupie przed wyjściem w teren: żadnego hałasowania, żadnych fleszy w aparacie, od momentu, gdy trackerzy namierzą goryle, mamy równą godzinę na podziwianie, robienie zdjęć, rozkoszowanie się tym miejscem i towarzystwem.

Nagle słychać szelest z prawej strony. Przewodnik rozchyla gałęzie, a na wprost mnie wyrasta… goryl, który chrząka wśród liści i wpatruje się prosto w moje oczy. Zamieram w bezruchu, zastanawiając się, czy sięgnięcie po aparat spowoduje spłoszenie tego dalekiego kuzyna naszego rodzaju ludzkiego. Chwilo, trwaj…

Po lewej stronie słychać kolejne odgłosy. Rodzina goryli górskich spokojnie odpoczywa, nic sobie nie robi z obecności naszej grupy składającej się z sześciu turystów, dwóch trackerów, dwóch strażników z bronią i przewodnika. To niesamowite, jaki spokój bije od tych zwierząt w ich naturalnym środowisku. Mam uczucie, że jestem tu jedynie gościem, wpuszczonym do ich królestwa w celu nieinterwencyjnej obserwacji.

Goryle w Ugandzie (c) 2H Media Unsplash

Udało się naciągnąć nieco czas, w myśl afrykańskiej zasady: Wy, Europejczycy macie zegarki, my, Afrykanie, mamy czas. I z regulaminowych 60 min, które są gwarantowane na spotkanie z gorylami górskimi, niespodziewanie robi się nieco ponad 80 min. Jeszcze kilkanaście zdjęć, jeszcze jedne zarośla, ostatni rzut okiem na ciemnozielone otoczenie i połyskujące, czarnoskóre zwierzęta. Następnie powrót do miejsca, z którego rozpoczęliśmy marsz, pamiątkowe zdjęcie z naszymi przewodnikami, obowiązkowe napiwki i… uśmiech na buzi, który nie sposób zmazać.

To jednak prawda, że podróże to jedyny rodzaj aktywności, kiedy mimo wydawania pieniędzy stajemy się coraz bogatsi. O co? O doświadczenia!


„UGANDA, HAPA NAPENDA”

Są miejsca na świecie, które oferują więcej wrażeń. Są i takie, w których tych wrażeń będzie znacznie mniej. Obierając Ugandę jako cel wyjazdu, możesz się spodziewać, że wspomniany na początku tego tekstu koc, składający się z wielobarwnych łat-wspomnień, będzie bardzo kolorowy, pachnący świeżą herbatą, smakujący rolexem oraz skłaniający do refleksji na temat wpływu rozwoju przemysłu i ludzkości na faunę i florę w takich miejscach jak afrykańskie bezdroża i lasy deszczowe. Jednak z pewnością mogę powiedzieć: Uganda, hapa napenda, czyli w języku suahili „Uganda, podoba mi się”.

I na pewno po wizycie w tym kraju zachorujesz na „afrykankę”. To taka choroba, uzależnienie, chęć powrotu na Czarny Kontynent. A co ze mną? Ja choruję już od dawna i systematycznie przyjmuję nowe dawki lekarstwa-podróży!


Reportaż został również opublikowany w druku, na łamach kwartalnika All Inclusive 54 (Wiosna 2024).

Komentowanie jest wyłączone.

Exit mobile version