To nie jest takie złe miejsce do mieszkania. Pod warunkiem, że lubisz komary, które chcą pożreć cię żywcem w tych krótkich letnich tygodniach, gdy przyroda próbuje nadrobić stracony czas. I nie będziesz zwracać uwagi na dojmujący mróz, który maluje obrazy na oknach i powoduje, że twoja broda zamarza. Bo przecież -40 °C / -50 °C to żadna zima, prawda?
Reportaż z mojej zimowej wizyty na północy Syberii.
– W tym roku zima jeszcze nie przyszła…
– Kurwa, Stiepa, jest milion stopni poniżej zera!
– Sorok gradusów? Daj spokój, Чувствовать себя как дома (poczuj się jak u siebie w domu – przyp. aut.)
Nierealna okolica. Jeszcze przed chwilą spacerowałem po Moskwie, która w klasycznym anturażu prezentowała się tak, jak powinna wyglądać stolica imperium: potężna, oświetlona, onieśmielająca. Z jednej strony przypominający monstrualną choinkę słynny GUM – Gławnyj Uniwiersalnyj Magazin – gdzie nowobogacka elita oraz zachodni turyści pracowicie wydają ruble. Z drugiej: pstrokaty Sobór Wasyla Błogosławionego, punkt obowiązkowy każdego selfie-maniaka, bo przecież wyjazd do Rosji bez zdjęcia pod tą ikoniczną, ponadpięćsetletnią budowlą po prostu się nie liczy.
…a w tle kra płynąca rzeką Moskwą i kwiaty na miejscu zastrzelenia opozycjonisty Borisa Niemcowa, na moście Bolszoj Moskworieckim, w cieniu Kremla. Rosja w pigułce.
Teraz? Jest 6 rano, wysiadam tuż po zamieci śnieżnej z samolotu w Nowym Urengoju (Но́вый Уренго́й), czuję jak szpilki mrozu próbują zaatakować moje gardło – i zastanawiam się: ki czort?! Po co ludzie dobrowolnie zdecydowali się tutaj mieszkać? Odpowiedź na to pytanie nie jest taka jednoznaczna i prosta.
Na początku było tu… nic. Koniec świata, gdzie nikt o zdrowych zmysłach – oprócz koczowniczych plemion i zesłańców – nie miałby ochoty się zapuszczać. Jamalsko-Nieniecki Okręg Autonomiczny to naprawdę niegościnne miejsce, nawet jak na Syberię. A jednak splot działań człowieka i darów Matki Natury sprawił, że 50 lat temu, we wrześniu 1973 r. w wieczną zmarzlinę wbito krzywą tabliczkę z napisem → Nowy Urengoj ← i zaczęto budować. Siedem lat później przyznano prawa miejskie.
Ojcem? Gaz. Matką? Ropa. A dzieci? 113 tysięcy osób, żyjących i pracujących na chwałę swojej Ojczyzny – i na zasobność swojego portfela. Witaj w gazowej stolicy Rosji!
Spójrz na mapę. Stąd wszędzie jest daleko. Zima trwa, bagatela, 284 dni w roku, z najniższymi temperaturami w styczniu i w lutym. Mając ochotę na odwiedziny tych okolic w innym okresie niż „zima”, do dyspozycji pozostaje dość wąskie okno czasowe.
W moim przypadku zagrała chęć doświadczenia na własnej skórze styczniowej aury na północy Syberii. W podjęciu decyzji pomogła absurdalnie niska cena biletu lotniczego z Moskwy.
WITAJ NA KOŃCU ŚWIATA
Stoję więc jak sopel lodu przed budynkiem lotniska w Nowym Urengoju, ciesząc się, że dotarłem tu bez większych przeszkód i przygód. A nie jest to takie oczywiste: pociągiem jedzie się trzy dni, samolotem przemierzymy całą trasę znacznie krócej, w kilka godzin – pod warunkiem, że pogoda pozwoli na lądowanie. Jak wyglądało to kiedyś? Dla obywateli Związku Radzieckiego możliwość przebywania na terenie miasta była mocno ograniczona. Jeżeli nie miałeś specjalnego pozwolenia, nie mogłeś postawić stopy w tej okolicy.
Próba dostania się tutaj jakiegokolwiek obcokrajowca była z góry skazana na niepowodzenie. Całość nie zaliczała się do ZATO (zakrytyje administratiwno-tierritorialnyje obrazowanija – przyp. aut.), czyli miasta zamkniętego – ale zdobycie przepustki nawet dla obywateli ZSRR stanowiło spory wyczyn.
Zmienił się ustrój, nie ma już Związku Radzieckiego, a sam Nowy Urengoj od pewnego czasu „otworzył się” na świat. W odróżnieniu od Norylska czy Dudinki, moje starania o przylot na teren Jamalsko-Nienieckiego Okręgu Autonomicznego sprowadziły się do zakupu biletu na przelot samolotem linii UTair Aviation i przybyciu na moskiewskie lotnisko Wnukowo. Cena? Nie wnikając w szczegóły promocji czy błędu taryfowego, z kieszeni ubyło niecałe 5500 RUB, czyli – ówcześnie – około 300 PLN. Taniocha.
Ciemno jak oko wykol, zegarek pokazuje 6:50, lotniskowy zegar wyświetla 17:34, czyżby zamarzł? W budynku portu lotniczego na ścianach wiszą dziecięce rysunki, sławiące dzielnych wojaków. Pełen folklor.
W trakcie najbliższych dni specyficznego folkloru było znacznie więcej.
HISTORIA
– Ta ziemia jest usiana kośćmi. Nie tylko na trasie linii kolejowej z Igarki do Salechardu. Wszystko, co było budowane i wydobywane, to dzieło więźniów. GUŁAG. Tysiące trupów. Strach łopatę w ziemię wbijać, bo o kość zahaczysz.
– Jakie były początki?
– Pytasz o GUŁAG? No, ginęli ludzie. Stalin zechciał pobawić się na Syberii, więc ludzkie mięso powędrowało na północ. Najtańsza siła robocza.
– Igor, ja pytam o Nowy Urengoj…
– Robili badania geologiczne i wyszło im, że tutaj Kuwejt będzie czy inny Katar. Gaz, ropa, pieniądze! I chuj położyli na zdrowie ludzi. Sami się garnęli, chciwość i chęć zarobku były skuteczniejsze niż więźniowie. A zima zbierała swoje żniwo.
– To były lata 70-te?
– Mieszkam tutaj od 1981 roku. Pamiętam jak ludzie gnieździli się w ogromnych beczkach po ropie i kontenerach z wybitymi dziurami wentylacyjnymi. Jak zwierzęta w klatce, zamarznięte mięso. To była prawdziwa dzika północ. I to był dom. Pracowało się przez kilka miesięcy, a potem drugą część roku spędzało na południu Sojuza, w cieplejszym klimacie.
– Dużo było chętnych do pracy w Nowym Urengoju?
– Dużo. Ludzie traktowali to jako zaczoty (rodzaj zaliczenia z powodu trudnych warunków klimatycznych – przyp. aut.). Każdy liczył, że popracuje tak kilka lat, odłoży szmal na zapas. A resztę życia spędzi w ciepełku.
– I tak było?
– пошёл на хуй! (rosyjskie przekleństwo, odpowiednik naszego spierdalaj – przyp. aut.). Jak zasmakowałeś życia na północy, nie wytrzymasz na południu. A tutaj można było mieć wszystko za pieniądze. Diengi mają większą moc od zimy i zadupia. I teraz jest tak samo, za forsę Gazpromu.
– To dlatego wozisz ludzi na maszynie (taksówce – przyp. aut.)?
– Każdy potrzebuje gdzieś jeździć. A nie wszyscy mają swoje samochody. Niektórzy po prostu z lenistwa wolą jechać cudzym wozem. Popatrz na mojego UAZa, wszędzie dojadę. Wożę dziwki na imprezy, wożę dzieci do lekarza, wożę jedzenie.
– Nie chciałeś pracować dla Gazpromu jako kierowca?
– (śmiech) Znam ich na wylot, kolego. Pracowałem dla nich kilka lat.
– No i…?
– Wyrzucili mnie, bladzie, za pijaństwo. Za pijaństwo! A przecież tutaj co drugi nie trzeźwieje.
Na północy Syberii nie ma taryfy ulgowej, tu nie certolą się w tańcu, przekleństwa ścielą się gęsto. Surowe miejsce wymusza surowe zachowanie i – niekiedy – równie surowe obejście. Ale pod tymi warstwami kryje się najczęściej typowa rosyjska dusza. Nie żaden homo sovieticus, zniewolony intelektualnie, pozbawiony osobowości i godności, odizolowany od światowej kultury i wykazujący dwubiegunowe podejście: uniżoność wobec silniejszych i agresję wobec słabszych.
W Nowym Urengoju spotkasz raczej ludzi, którzy do szklanki samogonu wyjmą bałałajkę albo gitarę i zaczną śpiewać lub wspominać lepsze bądź gorsze czasy. A w sytuacjach podbramkowych, kiedy jesteś w przysłowiowej dupie, to oni pierwsi rzucą się z pomocą i będą zażenowani okazywaną im wdzięcznością. Czysty turański kult siły… zmieszany z prostolinijnością i szczerym podejściem, jak w starym rosyjskim przysłowiu: cegła do cegły, będzie dom. Mając złe cegły, domu nie zbudujesz.
Nazwij to zboczeniem, słabością, spaczeniem poglądów – ale jednym z elementów układanki, który powoduje że czuję się dobrze w krajach dawnego Sojuza, są właśnie ludzie. I nieistotne jest to, czy chodzi o mieszkańców Syberii, prawie-że-europejczyków z zachodniej Ukrainy, „ruskich ludzi” napotykanych na południowych rubieżach Rosji, czy może Kirgizów i innych miejscowych, zamieszkujących -stany (Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan, Kirgistan, Tadżykistan).
Wolę przebywać i rozmawiać z nimi, ponarzekać, a potem pośmiać się – niż z gładkim Amerykaninem, który zakrwawiony, z urwaną ręką, rozwalonym czołem i masywnym rozwolnieniem na słowa: „how are you?”, odpowie: „I’m fine” tudzież „It’s awesome, buddy!”.
Pisał o tym Hugo-Bader, pisał o tym Szczerek. To szeroko zdefiniowany teren Poradziecji – samo określenie słyszę z ust Pawła B.
Wszystko jest możliwe.
SKLEPY I SAMOCHODY
Wyjście „na miasto”. Mój gospodarz chce mi zaimponować, więc wiezie mnie do największego sklepu w Nowym Urengoju. Zamykasz oczy i wyobrażasz sobie budynek w stylu późnego PGR, albo klasyczny sklep à la Społem. Otwierasz oczy – i widzisz nowoczesne centrum handlowe. Nieważne, że za oknami szaleje purga (zamieć śnieżna – przyp. aut.), która wywraca ludzi niczym słomiane kukiełki – w środku jest sucho, ciepło i… tak zwyczajnie.
Na zewnątrz wiatr bawi się z ludźmi w ping-ponga, szarpiąc ich wściekle swoimi kłami. Tutaj młodzież również bawi się w ping-ponga, sama, jeżdżąc błyszczącą, szklaną windą z dołu na górę. Pyk, pierwyj etaż, wtaroj etaż, szus w górę, koniec jazdy. I ponownie w dół. Jak w monstrualnej wersji jojo.
To jest sklep na północy Syberii? Mijam Calzedonię, trwa promocja na bieliznę, obok przycupnęły stoiska sieci komórkowych, kryształy Svarowskiego mienią się wszystkimi kolorami tęczy u jubilera, wjeżdżam windą na najwyższe piętro, kolejny sklep z ubraniami, obok strefa z jedzeniem, pizza, kurczaki w KFC. Cholerne kawałki mięsa w panierce, na drugim końcu świata.
Spodziewasz się czegoś oryginalnego, a dostajesz, niczym mokrą szmatą w twarz, ten sam widok, co w dowolnym polskim centrum handlowym. Tłum ludzi w środku, ładne kobiety na zakupach, kurtki i ciepłe futra zostawione w szatni, rybki pływają w akwarium – a napis nad nim głosi, abyś nie był szuja i nakarmił pływające stworzenia – wszystko mocno nierealne. Bo przecież nie tak miała wyglądać wizyta w syberyjskim sklepie zimą, nieprawdaż?
Elena wyprowadza mnie z błędu.
– Myślisz, że my tutaj żyjemy jak dzikusy? Guzik prawda, mamy wszystko. Internet, świeże owoce, rozrywkę. I kino mamy, i klub sportowy. Gazprom dba o to, aby ludziom z zimna i nudów się w głowach nie poprzewracało.
Gazprom. To słowo odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Usłyszę je w sklepie z futrami w centrum handlowym, nazwanym (o ironio!) Solnechny Mall, choć słońce na północy Syberii to towar z gatunku tych deficytowych. Powtarzają je ogorzali mężczyźni, którzy piją Baltikę na tyłach osiedlowego sklepiku, nic sobie nie robiąc z zamieci śnieżnej. Ze złością wysyczał je facet bez ręki, który prosi mnie o 100 rubli na głównej ulicy Nowego Urengoju.
Logo giganta dumnie figuruje na budynkach, billboardach, spoziera z naklejek na samochodach i autobusach, wylewa się z każdej strony internetowej. Nie ma żartów. Gazprom to życie. Gazprom to pan. Gazprom to król, a Nowy Urengoj to jego udzielne królestwo.
– Tu wszystko się kręci wokół niego. Żyjesz z Gazpromem, modlisz się do Gazpromu. Jak wypadniesz z jego obiegu, to zostajesz obywatelem drugiej kategorii. Wyrzutkiem, któremu przestanie spadać słonina ze stołu.
– Ty modlisz się do Gazpromu?
– Już nie. Skurwysyny po tylu latach pracy uznali, że trzeba wdrożyć, poczekaj, jak oni to nazwali? A, już pamiętam! Inne standardy sprzątania w biurach.
– Standardy? Myślałem, że sprząta się w jeden sposób.
– Okazało się, że nie. Przyjechał wagon dupków z z Nowosybirska, którzy zaczęli zaprowadzać swoje porządku, dyrektywy, ustalenia. I moje machanie szmatą okazało się za mało nowoczesne. Zamiast pewnej pracy, muszę tu wegetować.
– Elena, ale przecież nikt ciebie tu na siłę nie trzyma.
– A co ja mam robić w innym miejscu? Do Soczi pod palmy pojadę?! Tu jest moje życie.
Elena ma pożółkłe zęby i spracowane ręce. Głębokie bruzdy na dłoniach opowiadają historię pisaną wysiłkiem. Gorzko uśmiecha się, odpalając kolejnego papierosa, którego samodzielnie wcześniej skręciła. Gazprom sprawuje rząd dusz na północy Syberii. 74 proc. całego rosyjskiego wydobycia gazu pochodzi właśnie stąd. To błogosławieństwo i zarazem przekleństwo. Złoże Piescowoje nazywane jest „gazowym skarbem Rosji”, a od pieniędzy państwowego koncernu zależy wszystko.
W Nowym Urengoju zarabia się spore pieniądze jak na standardy rosyjskiej prowincji. Pomijam Moskwę i Sankt Petersburg. Kilkadziesiąt tysięcy – i więcej – rubli miesięcznie nie robi tutaj na nikim wrażenia. A przecież 100 tys. rubli to jakieś 5,7 tys. naszych złotówek. Podobnie jest w innych miejscach na Dalekiej Północy. Pieniądze leżą na ulicy. A raczej spoczywają w zamarzniętej ziemi.
Władze Gazpromu doskonale zdają sobie sprawę z tego, że wysokością pensji muszą zrównoważyć trudy życia na północy Syberii. Stąd szalony rozkwit miasta w tak nieprzyjaznej części świata. Stąd banany i kiwi w centrum handlowym, sprowadzane – jak prawie wszystko – drogą lotniczą. Stąd absurdalny widok nowych Mercedesów i Infiniti na drodze.
Tej samej drodze, po której jadą stare UAZy 452 i inne wytwory radzieckiej myśli technologicznej – plus rozmaite przeróbki, niekiedy dość komiczne. Tuningowane maszyny „rosyjskich chłopaków” w ciuchach za milion monet, którzy wydają kolejne miliony monet w rzeczonym centrum handlowym. Rosyjskie chłopaki. Już samo określenie budzi raczej jednoznaczne skojarzenia.
Obwieszeni złotymi łańcuchami, ale mieszkający w blokach rodem wprost z krakowskiej Nowej Huty, bo tutaj praktycznie nie można budować samodzielnych jednorodzinnych domków wolnostojących. Ale i mężczyźni w kwiecie wieku, których surowe twarze przeorane są syberyjskim wiatrem i mrozem, a spracowane ręce dają nadzieję, że w starciu z niedźwiedziem właściciele tychże kończyn nie byliby bez szans.
Aberracja. Miks namiastki życia zachodniego i sowieckiego sznytu.
MIEJSCÓWKA
To długa historia. Trochę jak u Hitchcocka. Zaczęła się jeszcze w Polsce, od trzęsienia ziemi, którym był błąd w cenie hotelu, widniejący na booking.com. Potem, zgodnie z kanonem gatunku, temperatura tylko rosła. Były w niej komplikacje fabularne, będące pokłosiem zignorowania błędu przez system rezerwacyjny… i późniejsze przywrócenie rezerwacji. Nie zabrakło momentów typu cliffhanger („wysłałem skargę, ciekawe czy uznają?!”), a nawet parcia ku szczęśliwemu zakończeniu, gdy już w Rosji odczytałem maila z ostatecznym potwierdzeniem rezerwacji.
Happy end jednak nie nastąpił. Zamiast hotelu i jego oświetlonego lobby, do dyspozycji mam klatkę schodową w bloku z lat 80-tych plus pokój w mieszkaniu prywatnym, które jest półlegalnie wynajmowane przez jego właścicieli na jednym z ogólnych, rosyjskich serwisów z ogłoszeniami. W sumie to spory łut szczęścia: znalazłem to lokum, czekając w Moskwie na opóźniony lot do Nowego Urengoju. Wsiadając do samolotu, do końca nie wiedziałem, gdzie tak naprawdę będzie stało moje łóżko. I raczej się tym nie przejmowałem: aby było ciepło.
Fragment dziennika wyjazdowego:
OK, na jedną rzecz trochę psioczę: daje mi bardziej w kość niż zapaskudzona do granic możliwości klatka schodowa. W mieszkaniu panują afrykańskie wręcz upały – gospodarze w pełni wykorzystują fakt, iż za ogrzewanie w przeważającej mierze płaci Gazprom, a reszta jest tania jak barszcz („- Eto kopiejki”). W efekcie muszę wieszać mokry ręcznik na kaloryferze, aby móc normalnie oddychać. Wdech, ciepła kula powietrza trafia do płuc, wydech. Powtórz.
Z tym grzaniem do oporu to przypadłość dość powszechna.
WODA
– No i piździec!
Z kuchni dobiega męskie przeklinanie, samogłoska pod akcentem pięknie wybrzmiewa w ciasnym mieszkaniu. Zrywam się z łóżka, odsuwam makatkę, otwieram drzwi i przeciskam się do kuchni, pytając się mojego gospodarza: o co chodzi?
Z potoku słów, przetykanych przekleństwami jak ciasto rodzynkami, wyławiam sens. Pękły rury, która doprowadzają wodę do dużego osiedla. Jedna czwarta Nowego Urengoju została bez zimnej wody. Rozumiecie, styczeń, 40 stopni mrozu za oknem, a tutaj nie ma wody. Dobrze, że ogrzewanie na Syberii jest rzeczą świętą, a gaz – i Gazprom – pilnuje tego skrupulatnie, niczym płomienia znicza olimpijskiego.
O! Właśnie! Płomień! W tych okolicach wciąż świeże jest wspomnienie sztafety z ogniem olimpijskim. Przed igrzyskami w Soczi w Nowym Urengoju niosło go 60 osób. Ale powrót do rzeczywistości: skąd wziąć wodę, w oczekiwaniu na doprowadzenie całej infrastruktury do stanu normalności? W pogotowiu są już plastikowe kanistry oraz butelki.
– Pod cerkiew zajadą beczkowozy. Bierz ze dwie bańki i przynieś wody – proponuje Wasyl.
Idę więc. Naciągam kaptur kurtki puchowej na głowę, po drodze strzelam sobie selfie – płatki śniegu, które osiadają na mojej brodzie i wąsach od razu zmieniają się w twarde kropelki i kawałki lodu. Wyglądam jak stary dziad. Cera jest plamista i ziarnista niczym tarka, można o nią pocierać delikatne przedmioty, chcąc je zmechacić. Śmieszne uczucie.
Już z daleka widzę, że nie jestem jedynym potrzebującym. Z całego osiedla powoli schodzą się ludzie. Młode dziewczyny w kurtkach o nowoczesnym kroju. Panie w futrach. Okutane w milion warstw szali babinki. Każdy idzie z kanistrem lub plastikowymi butelkami. Niczym ćmy do światła, kierują się w stronę cerkwi. Cel? Woda.
Na miejscu wygląda to nieco dziwnie. Woda z beczkowozu nalewana jest wężem bezpośrednio do podtykanych naczyń. Problem w tym, że przy tej temperaturze woda błyskawicznie zamarza. Drewniana ławeczka, postawiona przed beczkowozem, przypomina dekorację z filmu dla dzieci „Kraina Lodu”: cała jest udrapowana stalaktytami, które powstały dosłownie chwilę temu. Wygląda jak zęby pradawnego mamuta.
Woda cieknie z węża na ławkę, tam rozlewa się po całej powierzchni szeroką strugą, próbuje znaleźć drogę na ziemię… ale zanim tam trafi, zmienia swoją postać. Dodatkowo całe podłoże błyskawicznie przechodzi transformację w naturalne lodowisko – utrzymanie pionowej postawy staje się wyzwaniem z gatunku: „zaraz wyrżnę o ziemię”.
Obsługujący beczkowóz jegomość w dresach Adidas nic sobie nie robi z dojmującego zimna – nie ma założonych rękawiczek, pomaga w nalewaniu tym, którzy takiej pomocy potrzebują. Część z kolejkowiczów również ma gołe dłonie. Podziwiam, nie naśladuję. Ot, przygotowanie do życia na północy Rosji.
Stojąc w kolejce po wodę dowiedziałem się, że:
- Fakieł przegrał kolejny mecz z tymi farciarzami z Biełgorodu;
- w sklepie niedaleko przychodni mają jeszcze świeże awokado;
- ten psi pomiot, co na 9 piętrze w bloku („– wiecie, Nadymskaja”) przyjmuje panów, wczoraj pół nocy krzyczała aż musiała przyjechać policja;
- znaleziono dwa ciała w tundrze, jakieś 20 kilometrów od Korotczajewa Limbiai.
Na co zwróciłem uwagę? Nie na ciała, nie na awokado, nie na Fakieł. I nawet nie na panią lekkich obyczajów. Kurde, na policję. Nie mogę się przestawić, że od paru lat w Rosji nie ma już milicji, tylko jest POLICJA. Wrócono do nazwy z carskich czasów. I tym sposobem od 2012 roku nie uświadczysz milicjanta.
A tymczasem wężyk ludzi przy beczkowozach nie maleje. Na pozór nie ma dużo osób, ale przyglądając się dłuższą chwilę, widać że następuje ciągła rotacja. Woda jest ważna.
Objuczony życiodajnym płynem zbieram się z kanistrami do domu. 10 litrów wody powinno starczyć chociaż na chwilę. A później? Niech się martwi o to mój gospodarz i jego żona. Idę przez smutne przestrzenie, po których wieje wiatr, jest mi coraz zimniej. Muszę trochę się ogrzać – przy minus 40 stopniach nie ma nic gorszego niż bezruch.
Stara zasada: drepcz w miejscu, truchtaj, ruszaj palcami. Staraj się pobudzić swój organizm do wysiłku. Bo jak, bracie, nic nie zrobisz – życie z ciebie zacznie uciekać. Niczym ta woda z beczkowozu, kropelka po kropelce. I zaczniesz się odmrażać. Czubek nosa, palce u rąk i nóg, odsłonięte części ciała.
Będziesz czuć, że… nie czujesz. Ciało zacznie ogarniać dziwne otępienie i ciepło. I to jest ostateczny dzwonek ostrzegawczy, który wysyła organizm. Czas nie gra na twoją korzyść, a wychłodzenie może błyskawicznie poczynić mocne spustoszenie.
Dlatego nie mam zamiaru tkwić w miejscu, zasuwam do mojego ciepłego pokoiku, wynajętego u Wasyla. Po drodze mijam kolejne osoby, które pieczołowicie transportują zdobyczną wodę do swoich samochodów. W niektórych przypadkach wygląda to nieco dziwnie: nowoczesna fura za 2,5 mln rubli, a w środku przewożona woda. Nie wóda. Woda. Jedna literka, a jaką robi różnicę!
↓ ciąg dalszy na kolejnej stronie ↓
Komentowanie jest wyłączone.