Oglądałeś film „W chmurach”?

Chyba nie kojarzę…

Główny bohater, który większość swojego czasu spędza w samolotach, mówi: „Gwiazdy wychyną ze swoich dziennych kryjówek, a jeden z tych świecących punkcików, nieco jaśniejszy niż reszta, to będzie światło na skrzydle mojego samolotu”. Czujesz się samotny, przebywając na środku oceanu, w kilkumetrowej łupince, napędzanej siłą twoich rąk?

Wyobraź sobie duży blok w mieście. Żyje tam kilkuset ludzi. I w środku tego bloku, na którymś piętrze, żyje osoba samotna. Nie ma rodziny, znajomych, nikogo. Obok wszyscy mają swoje życie. I dopiero po pewnym czasie sąsiedzi orientują się, że ta pani zmarła. To jest dopiero paskudna samotność!

Ja nie czuję się na oceanie sam. Mam świadomość, że tylu ludzi interesuje się moimi wyprawami, przesyła mi swoją energię. Mam także telefon satelitarny, można się ze mną skontaktować. Powiem więcej, przesyłano mi na przykład informacje o medalach zdobywanych przez polskich sportowców na olimpiadzie. Czasami miałem aż za dużo informacji. Czy to jest samotność?

Jak ważna jest technika, logistyka, planowanie twoich wypraw. Pracuje nad tym sztab ludzi?

Sztab? Chciałbym. Tak naprawdę, przy mojej pierwszej wyprawie przez Atlantyk, sztab był dwuosobowy: ja i Andrzej Armiński, który był strategiem wyprawy. I tyle. Pamiętam, że popłynąłem na nią bez ubezpieczenia, ponieważ żadne towarzystwo ubezpieczeniowe nie chciało się tego podjąć. Wszędzie słyszałem: „Panie, samobójców nie ubezpieczamy”. Przy drugiej wyprawie na szczęście udało się ubezpieczyć w amerykańskim towarzystwie. Potem było mi już łatwiej. Udowodniłem, że nie jestem wariatem, że można przepłynąć ocean w kajaku. I teraz mam wsparcie ludzi, którzy pomagają przy logistyce, mediach społecznościowych, planowaniu. Bo sam już nie dałbym rady. Zwłaszcza Piotr Chmieliński, który sam jest wyśmienitym kajakarzem oraz Magdalena Czopik.

A jedzenie? Coraz więcej budżetowych podróżników wie, jak spakować plecak jako bagaż podręczny na tygodniowy wyjazd lotniczy do Włoch. A co bierze się na ocean na trzy-cztery miesiące wyprawy?

Przy pierwszej i drugiej wyprawie, miałem w kajaku takie klasyczne jedzenie, jak się zabiera na biwak…

Konserwy i zupki chińskie w proszku?!

Dokładnie! A do tego słoiki z klopsikami, makarony, ryż. Te rzeczy musiałem zjeść przez pierwszy miesiąc, bo potem część z nich mogłaby się zepsuć. Ja wprawdzie mam strusi żołądek, ale wolałem nie ryzykować. Do tego dużo słodyczy, bo przy pierwszej wyprawie zabrakło mi kalorii. Ale głównie bazowałem na żywności liofilizowanej, czyli takich, nazwijmy to w uproszczeniu, „zupkach w proszku na sterydach”. Ta żywność zajmuje bardzo mało miejsca i się nie psuje. I może być przechowywana wiele lat.

Sam mam w domu jeszcze liofilizaty z pierwszej wyprawy, czasami otwieram, wącham, częstuję innych. Da się je jeszcze jeść.

Niezła dieta…

Tak. W wywiadach opowiadałem, że schudłem 14 kilogramów, bo wyprawa trwała 14 tygodni. Teraz mogę się przyznać – to było 20 kilogramów.

Rok temu wynikły problemy z przetransportowaniem żywności z Polski do USA, gdzie rozpoczynałeś jedną z wypraw przez ocean.

Cóż, Amerykanie aresztowali moje jedzenie. Wiedziałem, że mogą sprawdzać żywność i jego opakowanie. A w moim przypadku opakowaniem był mój kajak.

Chwileczkę, czyli zaaresztowano ci także kajak?!

Na szczęście nie. Liofilizaty poleciały do Nowego Jorku samolotem, jako przesyłka. Ale tam uznano, że należy sprawdzić, czy ta żywność może być na terenie Stanów Zjednoczonych i czy im nie zaszkodzi. Tymczasem ona była wyprodukowana dla mnie, a miałem ją spożywać na oceanie, a nie w USA! Zamieszanie trwało dłuższy czas. Pomagała mi ambasada Polski, ludzie z konsulatu, przyjaciele. Było nerwowo. Dość powiedzieć, że żywność została uwolniona z aresztu 72 godziny przed startem wyprawy.

Aleksander Doba (c) archiwum prywatne
Człowiek do tańca i do różańca (c) panpodroznik.com

Jak pozyskujesz wodę do picia na Atlantyku?

Mam trzy odsalarki: elektryczną i dwie zapasowe, ręczne. Tak się składa, że zawsze coś się z tą elektryczną działo… i musiałem używać ręcznej. Rytm dobowy wtedy dzielił się na 8-12 godzin wiosłowania oraz 3 godziny pracy przy pompowaniu, aby mieć co pić. Miałem także żelazny zapas, w postaci kilkunastu plastikowych butelek z wodą, kupionych w sklepie.

Przy drugiej wyprawie miałem wspaniałą szwajcarską odsalarkę. Nową, zakupioną na potrzeby wyprawy. Udało mi się za jej pomocą wyprodukować może 20 litrów wody… i przestała działać. Tak po prostu. I znów musiałem się męczyć z niezawodną ręczną odsalarką.

A co zrobiłeś z tą szwajcarską?

Spojrzałem w dokumenty, a tam było napisane: „W razie problemów, proszę odesłać do serwisu”. Tyle, że ja byłem na środku oceanu, to taki drobny szczegół (śmiech).

Czy ocean zasypia? Jak wygląda twój odpoczynek – bo na regularny sen chyba nie ma czasu?

Ja nie potrafię spać w dzień. Ale z kolei w nocy najlepiej mi się wiosłowało. Więc sen na moich wyprawach, to tak naprawdę kilkanaście mikrodrzemek, trwających maksymalnie 15 minut każda. I tak przez kilka miesięcy.

Mówi się, że najdroższe łóżka, to łóżka wodne. Ja miałem gratisowe łóżko wodne.

Opowiesz mi, jak ci się udało pozbyć na środku oceanu, mierzącego 300 metrów tankowca?

Ech, śmieszna historia. Miałem ze sobą telefon satelitarny do łączności. Problem w tym, że zapomniałem o jednym fakcie: to był satelitarny telefon prepaid, z opłaconymi wcześniej 500 jednostkami do zużycia w ciągu roku. I nagle skończyły mi się jednostki. Nie mogłem nawet wysłać SMSa, aby mi w Polsce opłacono kolejną serię impulsów. Mogłem tylko odbierać wiadomości. I po kilku dniach zaczęły przychodzić: „Olek, co z tobą, martwimy się, nie ma kontaktu”.

Na kajaku mam urządzenie, które wysyła co 10 minut moje położenie GPS, tak zwany spot. Są tam jeszcze dwa przyciski. Jeden to przycisk wzywania pomocy w przypadku zagrożenia życia „SOS”. A drugi przycisk to „HELP – mam problem”, który wysyła impuls do dwóch wcześniej wybranych numerów. W moim przypadku był to strateg wyprawy oraz moja żona.

To było dzień przed Wigilią. Wcisnąłem ten przycisk kilkukrotnie, aby powiadomić żonę i stratega. A po kilku godzinach dostałem SMSa: „Olek, odebrałem pięć razy sygnał HELP, potem cancel. Wysyłam pomoc i straż przybrzeżną”. Mój strateg prawdopodobnie pomylił wyjaśnienie przycisku HELP i SOS. Załamałem się: będą mnie szukać i ratować – a ja tylko chcę wysłać SMSa, aby doładowano mi mój telefon satelitarny!

Po kilkunastu godzinach przypływa do mnie tankowiec grecki. Chcą mi rzucać koło ratunkowe i linę. Krzyczę do nich „No rope”, bo przecież nie potrzebuję pomocy – ja tylko chcę wysłać SMS! Pokazuję na siebie i wołam „OK”, pokazuję na kajak i kciuk w górę, w końcu przykładam dłonie jak telefon i wołam do nich „Phone”.

A oni znowu się mi przyglądają, znów rzucają linę. No to pokazuję na kajak i na zachód, tam gdzie płynę, potem na ich statek i wskazuję na wschód, gdzie oni płyną. I krzyczę „bye, bye”. A marynarze greccy robią wielkie oczy. Przecież otrzymali sygnał, aby mnie ratować. Statek robił obrót wokół mojego kajaka, a że to ogromny tankowiec, zajęło to godzinę. I kolejny raz chcą rzucać linę i mnie ratować. Na mostku stoją oficerowie, kapitan, robią zdjęcia.

A ja macham rękoma, pokazuję „nie, nie”, nie potrzebuję pomocy. Oni dalej nie rozumieją. W końcu nie wytrzymałem, i zacząłem krzyczeć po polsku najgłośniej jak umiem: „SPIERDALAĆ!!!” Na mostku cisza i konsternacja. A po chwili pomachali na „bye bye”, i odpłynęli… 😉

Chyba znali język polski…

Najwidoczniej mieli wcześniej do czynienia z polskimi marynarzami (śmiech).

A jak udało się ponownie nawiązać łączność przez telefon satelitarny?

Koniec końców uaktywniono mój rezerwowy telefon. Ale trwało to 47 dni.

Czyli przez 47 dni nie było z tobą kontaktu?

Tak wyszło. Wiem, że wiele osób się niepokoiło.

Aleksander Doba (c) archiwum prywatne
„Maszyneria” na kajaku (c) Aleksander Doba

Zostawiając na chwilę ocean i kwestie strachu, opowiedz mi o Bajkale. Co było dla ciebie największym wyzwaniem podczas wyprawy dookoła Bajkału? Bawiąc się słowami, to zupełnie inna bajka niż Atlantyk.

Magiczne morze Syberii. Chciałem tam być od zawsze. Zaczęło się od trekkingu i oglądania zaćmienia słońca, a potem rozpocząłem wyprawę w połowie sierpnia. I to było właśnie wyzwanie i błąd, bo rozpocząłem za późno. Po dwóch tygodniach spadł pierwszy śnieg. Dodatkowo, to bardzo zdradliwy akwen, z gwałtownymi wiatrami, w tym legendarnym sarma.

Dostałem od miejscowych rybaków radę, aby przerwać wyprawę, bo płynąc teraz na północ, po prostu zginę. Posłuchałem ich. Wróciłem za rok, udało mi się opłynąć cały Bajkał bardzo szybko.

Skąd ten pośpiech?

Spieszyłem się na wesele mojego syna. Cały czas bałem się, czy zdążę. Wracałem koleją transsyberyjską, udało się. Do Polski wróciłem na 5 dni przed ślubem. Byłem dobrze przygotowany.

Mówisz o przygotowaniach. Jak one wyglądają przed wyprawami? Ćwiczenia, siłownia, basen?

Jestem wszechstronnym kajakarzem, mam na liczniku ponad 100 tys. kilometrów w kajaku. Zawsze dla mnie dobrą zaprawą była jazda na rowerze. Przez 30 lat do pracy dojeżdżałem rowerem. I to jest świetne ćwiczenie na nogi. Bo o ręce się nie muszę martwić, kajak załatwia sprawę (śmiech). Nie potrzebuję się specjalnie przygotowywać fizycznie, chociaż ostatnio zacząłem biegać.

Znając ciebie, niedługo usłyszymy o Aleksandrze Dobie, który pobił rekord w swojej kategorii wiekowej na dystansie maratonu.

Nie mam tego w planie, chociaż kto wie? Na razie bez zadyszki przebiegam kilka kilometrów.

Lubisz takie rekordy, wyzwania?

Czasami dobrze jest z czymś się zmierzyć. Pamiętam, jak pobiłem w 1989 roku rekord Polski. Dysponując normalnymi 26 dniami urlopu, oraz wszystkimi sobotami i niedzielami, udało mi się w ciągu roku przepłynąć kajakiem 5125 kilometrów, z czego 5000 po nowych dla mnie trasach. Rekordy, wyzwania, to dobry motywator, na starość będzie co wspominać.

No właśnie. Wiele razy powtarzałeś: „Starość u ludzi jest mentalna. Rozmawiałem z o wiele młodszymi ode mnie, którzy mówili jak staruszkowie”. Ile zatem lat mentalnie ma Olek Doba?

34! Wpadłem w turystykę kajakową mając 34 lata. I od tego momentu, czas się zatrzymał. Jestem młody, nie niepokoję się swoim wiekiem (śmiech).

Wspominasz o niepokoju. Czy jest coś, czego się boisz? Wiem, że nie boisz się burz, powiedziałeś kiedyś: „Na burze jestem przygotowany, one są bardzo towarzyskie”. Z drugiej strony, ciężko chyba o brak strachu, stojąc twarzą w twarz w dżungli Amazonii z bandytami, którzy grożą ci bronią i chcą cie obrabować?

To było paskudne przeżycie. Bandyci, widząc nietypowy kajak na środku Amazonki, myśleli, że jestem jednym ze szmuglerów kokainy – i dlatego mnie rabowali. Powiedziałem im wprost: słuchajcie, bierzcie co chcecie, ale ja nie mam nic, a kokainę widziałem na kasecie VHS na jakimś filmie amerykańskim.

Chciałem wyciszyć ich agresję, mówiłem powoli po polsku. Mam mocną psychikę. Oczywiście, że czasami się boję, ale nigdy nie okazuję tego na zewnątrz. Bo to oznaka słabości.

Aleksander Doba (c) archiwum prywatne
Na oceanie nie ma spokoju (c) Aleksander Doba

↓ ciąg dalszy na kolejnej stronie ↓

1 2 3

Comments are closed.