07:00, POWRÓT ZA 7,5 GODZ. Magia przyrody!
Tak naprawdę od tego momentu ten reportaż powinien zmienić się z wersji tekstowej na wersję zdjęciową. Bo to, co działo się na szczycie Wezuwiusza podczas następnej godziny, mocno zapadło mi w pamięć. Gra świateł, cieni, podnoszące się chmury. Obawa, że jednak za moment całość zostanie schowana za szarą czapą najrozmaitszych -nimbusów. Feeria barw, które zaczęło przyjmować niebo. Wszystko w oczekiwaniu na magiczną chwilę.
Spacer w miejscu, które wyglądało jak z innej planety. Obce… ale zarazem swojskie.
Śmieję się na całe gardło. Wiem, że już nic i nikt nie odbierze mi tych wspomnień. Gdzieś z boku czmycha królik, taki zwykły szaro-biały kicak, uciekający przed moimi krokami. Nie mam czasu na rozglądanie się po stoku, obchodzę krater, patrząc pod nogi, aby nie potknąć się i nie wylądować kilkaset metrów niżej, koziołkując po zboczu.
Słońce? Tak, to już ten czas – zdecydowało podnieść się ponad horyzont, a kula światła powoli wyłania się zza wulkanu. Udało się!
I w tym momencie cała ta jednodniowa wariacka ucieczka przed 10 kwietnia, targanie ze sobą kartonu na szczyt stratowulkanu, spanie jak bezdomny w załomie przy bramie na stoku – nabrała właściwego sensu.
Buongiorno, sole! 😉
07:30, POWRÓT ZA 7 GODZ. Spacer w chmurach
Okolica zaczyna przypominać scenerię do filmu grozy. Na pozór sielanka, piękny nastrój, cudne okoliczności przyrody… i nagle stanie się BUM! Wiem, że powinienem dość spiesznie zmykać z tego miejsca. Ale nogi jakoś niechętnie chcą zrealizować ten plan.
Zamiast tego kolejne minuty mijają mi na podziwianiu okolicy i spacerowaniu ścieżką nad chmurami. Zgodnie z przypuszczeniami, chmury i mgła szybko przykryły wszystko w dole swoją pierzyną. Zatoka Neapolitańska przypomina teraz spód pizzy, którego nie widać, ponieważ jest pod warstwą sosu pomidorowego, rukoli i szynki prosciutto. Za kilkanaście, kilkadziesiąt minut, jeżeli mgła podejdzie wyżej, widoczność spadnie radykalnie.
Jak się spaceruje w chmurach? O, właśnie tak:
A jak wygląda sam wulkan? Całość stożka aktualnie jest w kalderze, która została utworzona po feralnym w skutkach wybuchu z 79 roku n.e. Obchodząc go dookoła, możemy być zdziwieni, że jego średnica to zaledwie kilkaset metrów: pięćset, może sześćset z małym haczykiem.
Co wylewało się z jego wnętrza? To była bazaltowa lawa o nietypowej, dwuliterowej nazwie → Aa ←, którą na Islandii jeden z mieszkańców opisywał mi jako Apalhraun. Wnętrze stratowulkanu przypomina zbocze górki, które szaleńców spod szyldu Red Bulla zachęcałoby zapewne do pomysłów: „A gdyby tak tutaj była zima, wszystko przykryłby śnieg i można byłoby spróbować zjechać na krechę w dół te 230 metrów?”
08:00, POWRÓT ZA 6,5 GODZ. Ewakuacja
Spojrzenie na zegarek skutecznie wybiło mnie z sielankowego nastroju. Cholera! Jest 8:00, a ja wciąż jestem na szczycie Wezuwiusza. Park otwiera swoje podwoje o 9:00, zapewne wcześniej przyjeżdżają tutaj pracownicy, za chwilę może być dość kiepsko.
Śpiesznym krokiem wracam do punktu, z którego rozpocząłem swoją eksplorację: bramy wejściowej. Jeszcze nikogo nie ma, ale to już kwestia minut, a nie godzin. Znów łapię się drewnianej barierki, powoli „spidermanuję” w miejsce, w którym kawałki siatki wyznaczają jej koniec, szybkim ruchem przerzucam się na drugą stronę, o mały włos nie rozdzieram sobie kurtki o wystające ostre końcówki siatki.
Ależ tu jest inaczej, niż w środku nocy lub nad ranem – teraz, w świetle dnia, to miejsce wygląda wręcz przyjaźnie! Robię zdjęcie smartfonem, poprawiam szelki plecaka i wręcz zbiegam w kierunku parkingu. Wcześniej jednak robię coś, co sobie zaplanowałem już wcześniej: wyciągam z mojego portfela banknot 20 euro, kładę go przed drewnianym okienkiem w miejscu kontroli biletów, przykrywam kamieniem, aby nie porwał go wiatr.
Tak, może to głupie, ale chciałem jednak mieć spokojne sumienie. To cena biletu wstępu na Wezuwiusza. Nie dbam o to, czy ten banknot trafi do kasy parku, czy do czyjejś kieszeni – ja swoją kontrybucję zostawiłem. Odnośnie wątpliwości, dotyczących etyki, które poruszyłem wyżej – mogę podejść do tematu z otwartą przyłbicą.
Wtem! 300 metrów niżej, na parkingu, słyszę warkot. To silnik samochodu, odgłos niesie się po okolicznych wzgórzach. Pracownicy parku narodowego jadą do pracy. Ale miałem szczęście! Gdybym tak zamarudził na stożku jeszcze 10 minut dłużej…
Wolałbym uniknąć niewygodnych pytań, dotyczących tego, co tutaj robię o tej porze. Dla pewności w myślach przygotowuję sobie przemowę, że wyszedłem z Ercolano o 6 rano, aby być pierwszym zwiedzającym na Wezuwiuszu, punktualnie o 9:00. Na szczęście mijają mnie, nie zatrzymując się.
09:30, POWRÓT ZA 5 GODZ. Odkrywanie na nowo
Wracam dokładnie tą samą drogą, którą przemierzyłem w nocy. I nie mogę oderwać wzroku od okolicy – to wszystko, co w nocy było jedną, wielką, czarną plamą, w świetle dziennym w pełni ukazuje swoje szczegóły. Na zboczach widać pola lawy, dookoła szumią lasy. Rozpoznaję pinie, podziwiam dęby, uśmiecham się do storczyków, jest pięknie.
Nie tylko flora, ale i fauna daje o sobie znać. Z daleka widzę lisa, który jest bardziej zdziwiony moją obecnością tutaj, niż ja – jego. Nad głową lata pustułka, dzięcioł z czarnym pasem, który ciągnie mu się od dzioba aż do samej piersi, bębni o korę drzewa. Widać, że nie jest to kraina rodem z Władcy Pierścieni, którą obrócił w perzynę Sauron.
Właśnie, Władca Pierścieni. Książkowa Góra Przeznaczenia także była wulkanem. I nawet wysokość położonej w Mordorze Orodruiny jest zbliżona do wysokości Wezuwiusza. Składam sam przed sobą solenną obietnicę, że jednym z przyszłych wyjazdowych miejsc na liście „do zobaczenia” będzie wulkan Ngauruhoe w Nowej Zelandii, który był pierwowzorem Góry Przeznaczenia przy adaptacji filmowej całej trylogii LOTR.
Co jest piękne? To, że przyroda desperacko wdziera się w miejsca, które zniszczyły kolejne erupcje wulkanu. I za nic ma resztki lawy, która zalega na zboczach. Kwiaty, drzewa, zieleń – to wszystko mocno kontrastuje ze sobą. I to w ilościach wręcz hurtowych – okolice parku narodowego, w którego centralnej części dumnie sterczy Wezuwiusz, to ponad 900 gatunków roślin.
Wracając do cywilizacji ze szczytu Wezuwiusza, bawię się w obserwowanie mariażu Matki Natury i… sztuki. W ramach programu Creator Vesuvio, artyści z całego świata stworzyli rzeźby, które są prezentowane wzdłuż drogi w kilku miejscach. Niektóre z nich są abstrakcyjne, część nie nastraja zbyt optymistycznie, szczególnie w kontekście miejsca, gdzie są prezentowane. „W obliczu Wezuwiusza”, „Oczy Neapolu” czy „Icaro” stanowią dobry przyczynek do zadumy nad losem ludzi, którzy w każdej chwili mogą być pozbawieni życia przez bezwzględną naturę.
Przyspieszam kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole. Towarzyszą mi dzieła Antonio Segui, Lello Esposito, Vladimira Velickovica i Marka Brusse. Ale będąc szczerym, za dużo czasu na kontemplację tych dzieł i rozważań: „co autor miał na myśli?” nie mam.
10:30, POWRÓT ZA 4 GODZ. Tempo, tempo!
Wygląda na to, że mój pobyt we Włoszech prawdopodobnie się przedłuży. Liczyłem na to, że uda mi się złapać stopa w drodze powrotnej z Wezuwiusza do Ercolano. Tak, aby na spokojnie i bez nerwów być na dole o rozsądnej godzinie, wsiąść w pociąg, dojechać do Neapolu. A potem dotrzeć na lotnisko i polecieć do Polski.
Nie przewidziałem jednego: rano ruch na tej drodze jest raczej znikomy. I – jeżeli już – to samochody i busy z agencji turystycznych jadą do góry, wioząc kolejnych turystów żądnych uzyskania miana zdobywców Wezuwiusza.
Boję się zerkać na zegarek. Do odlotu samolotu pozostały 4 godziny, a ja wciąż maszeruję w dół, czując jak moje nogi zaczynają protestować. Nie ma żartów, łatwo to policzyć, GPS nie kłamie. Od momentu dotknięcia nogami włoskiej ziemi, zrobiłem w kilkanaście godzin już ponad 30 kilometrów. I jeszcze kilka jest przede mną.
Kolejny samochód ignoruje mój wyciągnięty w górę kciuk, a ja zaczynam powoli przyzwyczajać się do myśli, że nie ma takiej możliwości, abym zdążył na samolot. Trzeba będzie szukać alternatyw, wracać do Polski przez Niemcy, Londyn, Skandynawię. Cokolwiek, gdzie latają tanie linie – i możliwe będzie złożenie szalonej trasy powrotnej, która nie pochłonie kilku (lub więcej) stówek. Gorzej, że nie zakładałem takiego przymusowego postoju w Italii – w Polsce czeka na mnie sporo pracy.
Zmuszam więc moje nogi do dalszego wysiłku, ciesząc się z faktu, że karton-spowalniacz został na zboczu wulkanu. W dole widzę Ercolano, wydaje się, że jest na wyciągnięcie ręki. Ale to tylko złudzenie; do celu mam jeszcze spory kawałek drogi.
11:00, POWRÓT ZA 3,5 GODZ. Spotkanie top-secret
Obok mnie śmignęli kolarze, w pocie czoła naciskający na pedały swoich rowerów. Mijają mnie kolejne busy z Vesuvio’s Express. Również tylko w górę. Co z przeciwnym kierunkiem? Jak na złość – nic nie jedzie.
Dochodzę w pobliże skrzyżowania dróg, moment, słychać silniki! Może teraz się uda. Zatrzymuję się i wyciągam kciuk, starając się złapać chwilę oddechu. Co za szczęście! To nawet nie jest jeden, ale dwa samochody…
…które mijają mnie bez żadnej reakcji. Uśmiech błyskawicznie gaśnie na mojej twarzy, ale patrząc na ich karoserię, rozumiem, dlaczego nie zatrzymali się przy autostopowiczu. W pośpiechu sięgam po komórkę, aby złapać na zdjęciu chociaż ich tył – nieczęsto mam okazję oglądać taki widok.
Okazało się, że na tej trasie koncerny samochodowe testują swoje nowe, prototypowe modele. Powód oczywisty: drogi są bardzo kręte, ruch znikomy, ciekawskich i wścibskich oczu nie jest za wiele – więc można testować do woli. Samochody najczęściej mają specjalne malowanie: karoseria jest pstrokata niczym hawajska koszula. Wszystko po to, aby utrudnić rozpoznanie zmian, wprowadzonych poprawek – na przykład w bryle nadwozia – generalnie utrzymać w tajemnicy całość prowadzonych prac.
Udało mi się zrobić zdjęcie, w ostatniej chwili. Może to nowy Fiat Panda? Albo większa wersja Fiata 500? Szkoda, że nie przygotowałem się z telefonem chwilę wcześniej. Żal, że nie zabrali mnie na pokład, nieco mija 🙂
Chwilę później, cóż za ironia losu, doczekałem się. Stary Fiat Panda, z sympatyczną Włoszką w wieku mojej babci, zatrzymał się już na przedmieściach Ercolano. Dokładnie wtedy, gdy pot z mojego czoła mógł służyć za zraszacz dla roślin. Do celu zostało 1,5 kilometra, szkoda, że ta dama nie jechała tą trasą z godzinkę temu.
Pani chyba zlitowała się, widząc mój wyraz twarzy – bez zbędnych ceregieli wpuściła mnie do swojej Pandy i zawiozła pod samą stację kolejki Circumvesuviana. Dobre i to!
Wyścig z czasem dalej trwa, 20 minut oczekiwania na kolejkę, 20 minut jazdy, za brudnymi szybami wagonu widać przedmieścia Neapolu. Lekka panika w moich oczach. Czy to się uda?
12:30, POWRÓT ZA 2 GODZ. To musi się udać!
Nici z kupowania czegokolwiek w Neapolu na pamiątkę – lub wypicia kawy i zjedzenia kawałka pizzy. Wybiegam z czeluści dworca kolejowego, przemieszczam się do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy na lotnisko. W myślach liczę potrzebny zapas czasu.
W pierwotnych planach, jeszcze w Polsce, chciałem być na lotnisku około 90-120 minut przed wylotem, wcześniej nie musząc zbytnio się spieszyć w Neapolu. Cały ów plan zmienił przymusowy spacer z Wezuwiusza do Ercolano. Dla pewności zaczynam na smartfonie sprawdzać alternatywy. Może do Budapesztu? Albo do Londynu i później Ryanairem do Krakowa?
Czuję, że byłoby to nieciekawe podsumowanie fajnego wyjazdu. Jak tort z zepsutą wisienką. Jeżeli nie będzie korków, to powinno się udać.
…i udało się! Dojeżdżam na lotnisko, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa, czuję się jak Pan Świata: do odlotu jeszcze 40 minut!
Więc już na spokojnie wpadam ekspresowo do lotniskowego saloniku po kawę, w jednym ze sklepów wybieram magnes z Wezuwiuszem i zaczynam powoli oswajać się z myślą, że cała idea – na początku nieco szalona – zmieniła się w ciekawy wyjazd. Krótki i bardzo intensywny.
14:20, POWRÓT ZA 5 MINUT. Lawa
Siedzę w samolocie, który z Neapolu poleci do portu lotniczego Katowice-Pyrzowice. W samolocie gwar, sporo młodych Włochów, którzy w planach mają zwiedzanie i zadumę (powtarza się nazwa Auschwitz-Birkenau) oraz ostre party w Krakowie. Mój plan? Nieskomplikowany: kąpiel i zdjęcie butów.
Za pięć minut startujemy. Oglądam na smartfonie zdjęcia z ostatnich 22 godzin. Na jednym z nich „złapałem” kawałek porowatej skały osadowej, którą wziąłem do ręki na szczycie Wezuwiusza. To tuf wulkaniczny, mała bryłka przypominająca, że to nie są przelewki, a Wezuwiusz to jeden z pięciu najgroźniejszych wulkanów na świecie.
Bryłka spoczywa bezpiecznie w kieszeni moich spodni. Wróci ze mną do Polski.
11:30, 4 MIESIĄCE PO POWROCIE. Lekcja
Spotkanie podróżniczo-geograficzne w jednej z krakowskich szkół podstawowych. Na stole rozłożone mnóstwo fantów z wielu zakątków świata. W klasie ponad dwadzieścia młodych głów. I ja, po drugiej stronie.
– …a jak już jesteśmy przy wulkanach, na koniec opowieści o państwach świata, które są interesujące dla takich małych podróżników jak wy – chciałem wam pokazać pewną pamiątkę. Zobaczcie, to tuf wulkaniczny. Lawa, która wydostała się z Wezuwiusza. To taki piękny wulkan we Włoszech, który widać z każdego miejsca w Neapolu…
Komentowanie jest wyłączone.