Europa to fascynujący kontynent. Oprócz krajów, które szczycą się historią państwowości liczoną w tysiącach lat – na politycznej mapie odnajdziemy także miejsca, gdzie pojęcie „niepodległość” jest stosunkowo świeżym zjawiskiem. Wpatrzeni w klasyczne cele wakacyjnych podróży, mając z tyłu głowy turystyczne przyzwyczajenia, niekiedy tracimy ostrość spojrzenia. I gubimy z horyzontu pomysłów wyjazdowych kraje-perełki, które zdecydowanie zasługują na uwagę.
Takim państwem jest Czarnogóra. Kraj, który zmaga się z „syndromem młodszego brata”. To państwo, które za kilkanaście miesięcy (na wiosnę 2026 r.) świętować będzie 20-lecie proklamowania niepodległości. Czarnogóra wciąż jest nie do końca odkryta, walcząca ze stereotypami i kusząca naszych rodaków tym, czego na próżno szukać nad Bałtykiem. Zatem: hit czy kit?
JAK SĄSIAD SĄSIADOWI
Dubrownik, południe Chorwacji, upalne letnie przedpołudnie. Stalowoszary kot łasi się do moich stóp, cierpliwie wyczekując na moment, gdy resztki sardynek z mojego talerza trafią do jego pyszczka. Turyści kłębią się wokół stolików rozstawionych wprost na ulicy Prijeko, równoległej do słynnej dubrownickiej wizytówki, czyli deptaku Stradun.
Wąsaty właściciel konoby próbuje nawiązać kontakt, używając łamanego angielskiego i kolejnych szklanek miejscowego wina. Nagle w naszej konwersacji zaczęły zgrzytać metaliczne tony. Zbiegło się to z moją odpowiedzią na pytanie o to, jaka będzie moja dalsza marszruta tego wakacyjnego wyjazdu.
– Do Czarnogóry? Po co tam jedziesz? Tam nic ciekawego nie ma. Zostań w Chorwacji!
Po minie gospodarza widzę, że kolejnej szklanki wina, tak hojnie nalewanego jeszcze chwilę temu, już mogę się nie spodziewać.

Dwa dni później jestem w Czarnogórze. Słońce kładzie się spać w wodach Morza Adriatyckiego, a ja powtarzam powyższą historię właścicielce małego mieszkania w czarnogórskim mieście Herceg Novi, która właśnie przekazuje mi klucz do drzwi wejściowych, zawieszony na żółtej wstążce.
– Może trafiłeś na jakiegoś wojującego przeciwnika dobrosąsiedzkich stosunków? Tutaj wiele historii nie jest zakończonych, tylko wiszą w powietrzu niczym zapach akacji – śmieje się Jovanka Kulenović, ciągnąc mnie do okna. – Spójrz przed siebie. Widzisz półwysep Prevlaka, przylądek Oštro? Kłócimy się o niego. I kto wie, do kogo będzie należeć w przyszłości. Może stanie się nasz, czarnogórski, jak wyspa Mamula? – dodaje Jovanka, obdarzając mnie uśmiechem i wciskając w dłoń wizytówkę z adresem lokalnej konoby, w której podobno ryby są takie, że palce lizać.
Mam wrażenie, że mieszkańców Herceg Novi i Dubrownika dzieli więcej niż te kilkadziesiąt kilometrów, a granica przebiega nie tylko na mapie, ale i w umysłach. Ale to nie jest wyłącznie kwestia obecnych ewentualnych sporów politycznych.
Wszystko sięga znacznie mocniej w głąb historii. Ten rejon Europy nigdy nie był ostoją spokoju i kilkusetletniego władania jednego państwa. Jestem przecież w Herceg Novi, które przechodziło z rąk do rąk niczym ustnik jabłkowej sziszy. Imperium Osmańskie, Hiszpania, Republika Wenecka, Habsburgowie, Królestwo Dalmacji… listę można rozwijać.
Ale dla miłośników wypoczynku, którzy nie chcą zagłębiać się w niuanse historii, to czarnogórskie miasto stanowi alternatywę dla Kotoru. Podchodzę więc do „miasta kwiatów”, jak nazywa się Herceg Novi, zadaniowo: jest czwartek, w sobotę chcę ruszać dalej na południe.
Dzielę zatem czas między spokojne spacery po promenadzie w centrum, wizytę w zespole monastyru Savina oraz ciągłe nabieranie i tracenie wysokości (to nie jest miejscowość, która leży na płaskim terenie, więc niemal bezustannie trzeba pokonywać schody!) w poszukiwaniu cichych ulic i zaułków, pachnących nicnierobieniem i letnim bezruchem.

Ironia losu: zwiedzam właśnie kraj, który proklamował niepodległość 3 czerwca 2006 r., niecałe 19 lat temu – ale w odróżnieniu od centrum macedońskiego Skopje, tutaj wiele zabytków legitymuje się imponującą liczbą lat, które upłynęły od ich budowy. Chociażby Mała Cerkiew Zaśnięcia Bogurodzicy, przy której szukam bezcennego cienia – historycy dość zgodnie uważają, że wzniesiono ją w, bagatela, 1030 r.
Wcześniej, przed południem, odwiedziłem w Herceg Novi słynną twierdzę Kanli Kula, podziwiając widok na adriatyckie fale z wysokości amfiteatru. W przewodniku przeczytałem, że niekiedy odbywają się tutaj festiwale i koncerty pod otwartym niebem – to musi być uczta nie tylko dla uszu, ale i wzroku. Tymczasem muszę zadowolić się występem gigantycznego świerszcza, który przycupnął w kamiennym załomie i pociera skrzydłami, pełniąc rolę jednoosobowej czarnogórskiej orkiestry smyczkowej.
I w sumie mógłbym powiedzieć: to miasto na kilka godzin. Ale byłbym wówczas w błędzie. Kilka godzin to za mało, aby na spokojnie posmakować lokalnych przysmaków, spróbować integracji z tutejszymi Czarnogórcami (z których większość jest tak naprawdę Serbami – ot, specyfika Herceg Novi) w okolicy XVII-wiecznej wieży zegarowej, powłóczyć się między placami Herceg Stjepana i Nikole Djurkovicia. I mieć świadomość, że życie płynie tu w nieco innym tempie niż w chorwackim Dubrowniku.
Co ważne dla osób nastawionych na aktywny wypoczynek, w tych okolicach ogranicza was tylko wyobraźnia.

„TYLKO JEDEN RAZ”, CZYLI CZARNOGÓRSKI POWIEW LUKSUSU
Odwieczny dylemat: jak zaplanować wakacyjny urlop, aby było dobrze, tanio i oryginalnie? Jedną ze składowych, którą najłatwiej modyfikować, stanowią kwestie żywieniowe. Dbamy o budżet wyjazdowy? Cóż, zatem zamiast dobrej restauracji wybieramy tanią jadłodajnię, popularną wśród miejscowych. Proste i oczywiste rozwiązanie, które w Czarnogórze jest do zrealizowania bez większych przeszkód: mnogość restauracji na każdą kieszeń oznacza luksus wyboru.
Chyba że chcemy zaznać prawdziwego luksusu, także kulinarnego.
Chyba że mówimy o Konoba Ćatovića Mlini.
Chyba że jest okazja…
Nie trafiłem na „okazję”. Ale o tym lokalu, gdzie bogaci klienci mogą przypłynąć bezpośrednio do restauracji łodzią lub przylecieć własnym helikopterem, słyszałem legendy. I szykując ten wyjazd, z góry zakładałem: dobrze, w niektórych miejscach w Czarnogórze postaram się zaoszczędzić, aby móc wybrać się do słynnego dawnego młyna.
No i jestem. Nie mam helikoptera. Dotarłem tutaj na wypożyczonym rowerze, budząc spore zdziwienie na parkingu u wylotu doliny, gdzie przyzwyczajeni są do luksusowych aut lub warkotu wirników maszyn powietrznych, które mogą lądować na prywatnym terenie należącym do właściciela całego obiektu.
Ktoś, kto spodziewałby się złota kapiącego z każdego elementu wystroju, mógłby przeżyć spore zdziwienie. Konoba Ćatovića Mlini wygląda jak mały raj, czarnogórski Eden. Wchodzę na teren restauracji i zanurzam się w tym pięknym otoczeniu. Nieopodal mnie szumi potok, wszystko tonie w zieleni, ogród zachęca do spaceru. Drewniane podesty kontrastują z bujną roślinnością, a tradycyjna architektura wpisana jest nienachalnie w DNA tego miejsca, które ewidentnie jest enklawą ciszy i spokoju. A czy w tych czasach takie walory nie są właśnie luksusem?
Budynek kusi przyjemnym chłodem. Po wejściu wita mnie ściana sławy: na zdjęciach szczerzą się w uśmiechach światowi przywódcy, znani artyści, sportowcy i politycy – każdy z nich w towarzystwie właściciela restauracji. Zdjęcia zrobione zostały tutaj, w ogrodzie lub w jednym z pomieszczeń.
I w sumie chyba w tym momencie można byłoby zakończyć ewentualne dywagacje na temat charakteru i luksusu tego miejsca. Czy najlepszy tenisista wszech czasów (Serb Novak Đoković), hollywoodzka gwiazda (Angelina Jolie) lub legenda klubu piłkarskiego FC Barcelona i trener Manchesteru City (Katalończyk Pep Guardiola) stołowaliby się w podrzędnej knajpie?

Zamawiam z karty žuti rižoto, dostaję estetycznie podane danie pachnące parmezanem, z krewetkami czekającymi na schrupanie. Poprawiam zupą rybną (ach, dlaczego od niej nie zacząłem!), finiszuję kalmarami. Mając w perspektywie powrót do hotelu na wynajętym jednośladzie, nie mogę szaleć z winem, zadowalam się więc kieliszkiem Arhonto Chardonnay Vinarija Krgović i jednocześnie tłumaczę sobie, że mój portfel również przyklaśnie takiej decyzji.
Tego typu obiekcji nie ma pięcioosobowa grupka moich sąsiadów-współbiesiadników, która właśnie zamówiła całą rybę, a po jej przyniesieniu przez kelnerów (na moje oko ważyła z 8–10 kg, a każdy kilogram to koszt ponad 80 euro), ochoczo zabrała się do jej pałaszowania. Próbuję zapamiętać nazwę szlachetnego trunku, który towarzyszy im na stole, odnotowuję w myślach Chateau Lynch-Bages Grand Cru Classé Pauillac… Zerkam w kartę win, widzę cenę 600 euro za butelkę. Cóż, czy już wspominałem, że to miejsce, do wizyty w którym należy się wcześniej przygotować?
Ale nie sam luksus kipi tu z menu: kalmary kosztują nieco ponad 20 euro za porcję dla jednej osoby, piwo to wydatek kilku euro, zupy też są w dobrej cenie. Ktoś, kto uważa na swoje finanse podczas wyjazdu, również ma tutaj czego szukać. A dla tych, którzy poruszają się w nieco innych kręgach finansowych, granicą jest niebo. Krążą opowieści, że niekiedy do konoby Ćatovića Mlini przybywają czarnogórscy ministrowie i delegacje rządowe. Absolutnie nie jestem tym zdziwiony.

NORWEGIA? NIE, KOTOR!
Gdzie Norwegia, gdzie Czarnogóra, zapytacie?! Ach, o pomyłkę łatwo. Wystarczy dojechać do jednego z najpiękniejszych miast w kraju (Kotoru), cyknąć zdjęcie z wysokości Twierdzy św. Jana (Tvrdjava Sv. Ivan) i pokazać znajomym: spójrzcie, byłem w Norwegii, a to jeden z fiordów!
I faktycznie, Zatoka Kotorska, czule zwana Boką, w połączeniu z otaczającymi Kotor kilkoma pasmami Gór Dynarskich, wygląda jak typowy norweski pejzaż. Kliku z moich nieco mniej uświadomionych turystycznie i geograficznie znajomych udało mi się wcześniej nabrać. Tym razem ocieram pot z czoła (jest ponad 30°C) i kontempluję pejzaż tylko dla swoich prywatnych potrzeb.
Jako dziennikarz turystyczny często spotykam się z określaniem Boki Kotorskiej jako jedynego fiordu na południu Europy. To konstrukcja słowna o tyle piękna, co nieprawdziwa. Tutaj żaden lodowiec nie był aktywny, a biorąc pod uwagę genezę powstania, całość to rias, czyli zalana dolina rzeczna.
Kotor należy do zdecydowanie najczęściej fotografowanych miejsc w całej Czarnogórze, oprócz wysepki Gospa od Škrpjela (Wyspa Matki Boskiej na Skale) u wybrzeży miejscowości Perast w Zatoce Kotorskiej oraz skalistej wyspy Sveti Stefan nieopodal Budvy – chociaż ta ostatnia, ze względu na groblę, to raczej półwysep. Dokładam więc swoją cegiełkę w temacie fotowspomnień.

Lubię tu wracać. Byłem wiosną, byłem i zimą, gdy ostry wiatr gnał przez Bokę Kotorską niczym lodowy sztylet, pozbawiając mnie oddechu. Latem to idylliczne miejsce, które (nie)stety nie będzie tylko wasze: wszędzie dookoła widzę tłumy turystów, którzy ocierają się o mnie, robią sobie selfie przed Katedrą św. Tryfona (Katedrala Svetog Tripuna), piją kawę w urokliwych kawiarniach, wylewają się żywym strumieniem z wyślizganych uliczek Starego Miasta wpisanego w 1979 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO („Kotor – region przyrodniczy i kulturowo-historyczny”). Overturyzm w czystej postaci.
Czy tylko natura zachwyca? Ależ skąd. Siadam w cieniu murów miejskich i zamykam oczy, próbując przenieść się w czasie. Ponad dwa tysiące lat historii – począwszy od Ilirów i Greków, skończywszy na Federalnej Republice Jugosławii – odcisnęło piętno na tym urokliwym miasteczku i jego okolicy.
I tylko te tłumy przeszkadzają niczym natrętne muchy.

CZYNNIK ROSYJSKI
Skłamałbym, gdybym tego nie zauważył. Turystów i „turystów” (a tak naprawdę mieszkańców, rezydentów) z Federacji Rosyjskiej jest tutaj dużo. Jednym to przeszkadza, inni podchodzą do tego pragmatycznie, dla jeszcze innych to przyczynek do dyskusji o geopolityce. Dla każdego coś miłego.
W Budvie naganiacze do restauracji, widząc moją bladą cerę, od razu zaczęli do mnie mówić po rosyjsku. W Porto Montenegro, luksusowej dzielnicy miasta Tivat, język Puszkina jest wszechobecny. To ostatnie miejsce to prawdziwy fenomen. Senna okolica stała się obecnie jednym z najmodniejszych miejsc w Europie, a tutejsza marina może przyjąć jednocześnie kilkaset jachtów.
Mała Rosja. Taka bałkańska Rosja. Ale mi to nie przeszkadza, dopóki nie są agresywni, dopóki wydają pieniądze i nie panoszą się, jakby byli u siebie.
– opowiada mi Milorad, z którym zaprzyjaźniłem się jeszcze w Peraście, płynąc łódką na jedyną sztuczną wysepkę na całym Adriatyku, czyli Gospa od Škrpjela. – Trochę ich rozumiem. Skoro mieli taką możliwość, to zaczęli tu przyjeżdżać i inwestować. A potem zaczęli to kopiować ich koledzy. No i mamy całkiem sporą diasporę, która żyje po swojemu, nie do końca chcąc poczuć, co to oznacza być Czarnogórcem lub mieć nasz kraj w sercu – dwuznacznie zaznacza mój rozmówca.
Takie niestety mamy czasy. Wojenne. Plemienne. Nacechowane emocjami, tragediami, problemami. Tak jest zawsze: turystyka dostaje rykoszetem za politykę. Widoków na zmianę takiego systemu, na rozwiązanie problemu, który trawi młodą tkankę niczym nowotwór – brak.

PLAŻING, LEŻING, SMAŻING – NA BOGATO I KLASYCZNIE
– Marku, posmaruj mi plecy. I powiedz Zosi, aby nie wchodziła dalej do wody, tylko została przy brzegu! Tak, to specyficzny moment, gdy na plaży Velika Plaža, niedaleko miejscowości Ulcinj, język polski słyszę dosłownie co chwilę. Nasi rodacy odkryli uroki Czarnogóry, która szybko stała się dla nich alternatywą dla (coraz droższej) Chorwacji. Trudno się dziwić, wakacje kojarzą się ze słońcem, plażą, pogodą. A tutaj wszystkie te elementy zgrywają się w jedną wypoczynkową radość.
I tak jak w Polsce, są plaże lepsze i gorsze – i nie o ich kamienny charakter chodzi.
Zatem, cóż to za rozróżnianie miejsc i plaż w Czarnogórze? Odpowiedź jest prosta: jeżeli ktoś wypoczywa w pobliżu ikonicznej wyspy (półwyspu) Sveti Stefan, z widokiem na groblę, to zapewne należy do tych „bogatszych” turystów. Kto wie, może nawet nocuje w jednym z eleganckich, 5-gwiazdkowych hoteli? Podobne wrażenie, aczkolwiek o nieco mniejszej intensywności, odniosłem choćby na plaży Mogren, usytuowanej praktycznie w centrum kosmopolitycznej Budvy, na głośnej plaży miejskiej w tej samej miejscowości czy na plaży Jaz.

Może to moje błędne odczucie, ale w tych miejscach odsetek osób, które robiły dziubek do selfie, pozowały w wymyślnych kostiumach kąpielowych z dużymi nazwami luksusowych marek modowych, rozmawiały ze znajomymi, trzymając przy uchu najnowszy model iPhone’a – był ponadstandardowy. Uciekam zatem w inne lokalizacje, które pamiętam z czasu mojej kolejowej podróży z Belgradu do Baru.
I cieszę się z podjętej decyzji. Południe Czarnogóry daje mi oddech od Kotoru i Budvy, w której cumują jachty milionerów. Tutaj jest spokojniej w tym zakresie, tutaj mogę wybrać się na plażę w okolicy Sutomore, nie przejmując się znaczkiem na moich szortach. A dla miłośników ekologii i natury w czystej postaci – szybki rzut oka na mapę, mała pętla rowerowa (lub wycieczka samochodowa) i ukryte zatoczki Jeziora Szkoderskiego stoją otworem.
Szukam alternatywy do leniwego plażowania nad morzem – i znajduję ją nieopodal plaży Murići. Wody jeziora są tutaj czyste jak łza, dookoła nie ma tłumów, a książka w dłoni (Lud. Z grenlandzkiej wyspy, autorstwa Ilony Wiśniewskiej) stanowi doskonały kontrapunkt do okoliczności przyrody.
Dobrze tu być. I trwać w ciszy, która koi.

KOLEJOWE PRZYGODY
Czarnogóra to nie tylko malownicze wybrzeże. Mimo iż stereotyp jest znany: plaże, „nowa Chorwacja”, tudzież „lepiej do Albanii, bo taniej”. Równie dobrze można wrzucić Polskę do szufladki: „tłum nad Bałtykiem, Auschwitz, Rynek Główny w Krakowie”. Jak zwykle, gdy są wątpliwości, w ich rozwianiu może pomóc mapa. Coś dla siebie znajdą tutaj miłośnicy nurkowania, rowerów górskich, trail runningu, czyli biegania w terenie, przede wszystkim po górskich szlakach i nieutwardzonych drogach.
Sięgam do wspomnień z Czarnogóry, które wylądowały w mojej przegródce z wirtualną naklejką znaku jakości. Późnowiosenna wizyta w XVII-wiecznym Monasterze Ostrog, przyklejonym do skalnej ściany niczym bhutański Taktshang Goemba (Gniazdo Tygrysa). Deszcz w Górach Dynarskich, który złapał mnie podczas wchodzenia na najwyższy szczyt Czarnogóry (Zla Kolata, 2534 m n.p.m.), gdy dopisywałem sobie kolejny punkt do Korony Europy. I pewna podróż pociągiem, której dwie ostatnie godziny są niczym mokry sen turystów uwielbiających widoki z okna przedziału.
Tak, to wspomnienie należy do bardzo intensywnych. Oto i on. Most Mala Rijeka, który mógłby grać śmiało w kolejnej odsłonie przygód agenta 007. Przemykam po nim z niewielką prędkością, kontrastującą z tempem, w jakim strzelają flesze aparatów fotograficznych współpodróżnych, okupujących każdą wolną przestrzeń przy oknach.
Stalowo-betonowe filary wbijają się w zielone zbocza, daleko w dole migocze rzeka Mala Rijeka. Potęga prostoty. Niegdyś wiadukt Mala Rijeka dzierżył tytuł najwyższego mostu kolejowego na świecie (ma ok. 200 m wysokości, licząc od lustra rzeki) – rekord został pobity już na samym początku XXI w., trafiając do Chin, jak wiele innych „–naj”. Ale to nie ujmuje nic z surowej piękności czarnogórskiej budowli.

KAMPEROWO-GLAMPINGOWY ŚWIAT
Nieco brakuje mi w Czarnogórze pomysłu. A dokładniej: pomysłu na miejsce, które mogłoby być przystanią dla osób uciekających od masowej turystyki i hałasu. Dla tych, którzy chcą być zaangażowani w zrównoważony rozwój i ochronę przyrody, dla których ważny jest spokój, natura, cisza, ekologiczne jedzenie.
W Polsce takich glampingów, w których możemy wypocząć na łonie przyrody bez rezygnowania z wygody bądź dowolnie definiowanego luksusu, jest sporo. W Czarnogórze? To chyba nowy trend, który będzie rozwijany, w połączeniu z ułatwieniami dla turystyki kamperowej. Kiedyś, kilkanaście lat temu, gdy Czarnogóra stała się niepodległym państwem, takiej infrastruktury nie było, a raczej była w powijakach.
Przypominam sobie traumę z pola kempingowego i namiotowego niedaleko Budvy. Mimo upływu lat, pamięć o tym paskudnym kempingu nie zanika. Na szczęście czasy się zmieniły, a nowych możliwości jest sporo.
Zapraszamy do nas, masz szansę doświadczyć uroku kempingu na łonie natury w nieco inny niż backpackerski sposób.
– pisze do mnie Milica z klimatycznego czarnogórskiego Oblun Resort. – Każdy z naszych namiotów został zaprojektowany i ustawiony tak, aby idealnie współgrał z malowniczym otoczeniem, pozostawiając środowisko nienaruszone. Nie przesunęliśmy ani jednego kamienia, nie ścięliśmy ani jednego drzewa, aby rozstawić namioty. A gdybyś szukał innej formy, mamy też pokoje w zabytkowej willi i coś specjalnego – dodaje w swoim e-mailu Milica.
Zaglądam do nawigacji. To 20 min od lotniska w Podgoricy, niecałą godzinę od wybrzeża Adriatyku, w pobliżu Parku Narodowego Jeziora Szkoderskiego – ten wspaniały akwen widać z zabytkowej willi Oblun Resort). Usytuowanie glampingu zwiastuje moc możliwości, które rozwijają się niczym dywan. Czyżbym znalazł plan na kolejny sezon letni?

Wracam do cywilizacji, szykując się do kolejnego etapu podróży. Przed oczami mam Podgoricę, 180-tysięczną stolicę Czarnogóry. Jak na tutejsze standardy: całkiem spore miasto, które budzi jednocześnie skojarzenia z prowincjonalnością. Na tle innych europejskich stolic wygląda nieco jak młodszy krewny, który jeszcze się uczy. I może w przyszłości doszlusuje do poziomu swoich starszych braci – niekoniecznie metropolii Francji, Grecji czy Turcji, ale chociażby innych, z którymi wcześniej tworzyła jeden organizm polityczny, zwany Jugosławią.
Samolot do Polski jest zapchany po brzegi, widzę zaledwie trzy wolne miejsca. Dookoła słychać nasz język i pojedyncze nitki rozmowy po angielsku i po włosku. Opalenizna na buziach świadczy, że te wakacje nie zostaną zapamiętane jako porażka lub trekking w poszukiwaniu słońca.
– Stary, Czarnogóra powoli staje się niemodna. Wszyscy lecą do Albanii, tam jest teraz tak, jak kiedyś było w Chorwacji – słyszę dwa tygodnie później w jednym z warszawskich barów. Rozmawia ze sobą dwóch młodzieńców, na oko 18–20-latków. Strzępy ich rozmowy mimowolnie dobiegają do moich uszu. Uśmiecham się sam do siebie.
Niech jadą do Albanii… Będzie więcej przestrzeni i ciszy w Czarnogórze.

- książka Agaty Domachowskiej „Proces budowania narodu czarnogórskiego w latach 1991-2018” → TUTAJ
- film Dane Komljena „Wszystkie miasta północy” → TUTAJ
Reportaż został również opublikowany w druku, na łamach kwartalnika All Inclusive 56 (Zima 2024).
Komentowanie jest wyłączone.