Papież, szmer modlitw podczas Światowych Dni Młodzieży, las wieżowców i słynny Kanał. Plus rajskie wyspy w pakiecie z oceanami i dżunglą.
A z drugiej strony: oszuści z Panama Papers, przerażająca beznadzieja i dwie nietypowe linie, które są symbolem rozdwojenia jaźni, łącząc i jednocześnie dzieląc geograficznie (kraj) oraz historycznie (przeszłość oraz przyszłość). Witaj w Panamie, zdejmij kapelusz, gringo!
Sążnista i krwista relacja z kraju, który wymyka się jednoznacznej klasyfikacji.
ALMIRANTE ZNACZY BEZWŁAD
Aby dostać się do raju, musisz przejść przez czyściec. Bez wątpienia jest nim Almirante, położone na końcu niczego. Zamknij oczy, wyobraź sobie jakąś kosmiczną dziurę, bez jakiejkolwiek alternatywy cywilizacji, z jedną drogą, rozpadającymi się domami, przerdzewiałymi pickupami leniwie wzniecającymi tumany kurzu… i świadomością, że twoje „dzisiaj” będzie identyczne jak „wczoraj”, a „jutro” nie ma perspektyw na inny scenariusz. Otwórz oczy. To właśnie tutaj.
Wiesz, typ miejsca, w którym nawet oddech nie chce ot tak, wyjść z twoich płuc: leniwie wciągasz powietrze, śmierdzące bananami, wilgocią i wspomnieniami porannego jointa, wypalonego przez faceta opierającego się o rozpadającą barierkę przy budynku oznaczonym logotypami Movistar i Sincotavecop… i jakoś nie chce ci się ponownie wypuszczać je na karaibskie klepisko. Kontemplujesz więc ów pejzaż, w głowie układając plan błyskawicznej ewakuacji, zagrożony śmiercią z nudów.
W czasach świetności Almirante żyło z bananów – United Fruit Company zbudowało to miejsce, mając na uwadze dogodną lokalizację jako „port do eksportu” tych tropikalnych owoców. To bezpośredni poprzednicy obecnej Chiquity, słynni ze swoich praktyk neokolonialistycznych. Był czas, że dominowali na rynku bardziej niż Apple ze swoimi iPhone’ami wśród statystycznych klientów Starbucksa. Takie korpo, bez zasad moralnych, za to z monopolem na handel bananami.
Aktualnie? Bezwład i wszechogarniająca bylejakość otoczenia atakuje moje oczy. 90 proc. pobytu wszystkich – poza miejscowymi nieszczęśnikami – w Almirante, to sekwencja: wysiadka z autobusu nocnego z Panama City lub David plus szybki marsz do portu. Po czym następuje obserwacja (w wersji nieuczestniczącej) brzegu, z poziomu rejsu na Isla Colón. Tych znikających wśród gęstych zarośli, odrapanych budynków miasta-pozbawionego-perspektyw, bez jakiejkolwiek ingerencji i śladu chęci w zasmakowaniu życia i kultury jego mieszkańców. Tyle. Wystarczy.
Chciałem zrobić tak samo. Ale nie było mi to dane. Więc grzebię kawałkiem drewnianego patyka w oczkach siatki, stanowiącej barierę między ulicą a fragmentem placu. Po co? Ponieważ poprosił mnie o to José, którego napotkałem po wyjściu z autobusu. Celem jest nadzianie pewnego Amerykanina na zaostrzony koniec kijka. Brodatego – i nadzwyczaj wymiętego – Abe Lincolna. Albo chociaż przyciągnięcie tego pięciodolarowego banknotu nieco bliżej siatki.
José ma drobną dłoń, zmieści ją w oczkach ogrodzenia, a te pięć zielonych będzie pasować do jego nietypowych, zielonoczarnych oczu, stanowiąc papierowy dowód na to, że poranek może się całkiem miło rozpocząć.
Zapytasz, na chuj José ma na głowie czapkę świętego Mikołaja? Doskonałe pytanie. Nie mam pojęcia, cel noszenia tego nietypowego jak na karaibskie klimaty nakrycia głowy pozostaje nieznany: chłopak zna szczątkowy angielski, a fioletowa ozdoba z białymi płatkami śniegu i czerwonymi gwiazdkami, z których część zdążyła odpaść w oczekiwaniu na kolejne święta, tkwiła na jego czaszce już w momencie zawiązania naszej znajomości.
Wróć, zabrzmiało to jakoś poważnie. A było prozaiczne do bólu: José po prostu jeździł na swoim rowerze wzdłuż głównej ulicy, prowadzącej od dworca autobusowego do portu. Tak, jak robił to kilka godzin dziennie. Codziennie. I widząc białasa z plecakiem, który maszeruje w porannym kurzu do portu, nie wiedząc, że prom na wyspy Bocas Del Toro odpłynął pół godziny temu – zaczął machać i pokazywać kierunek na water taxi.
On miał czas i rozrywkę z gringo, ja miałem czas i litrową butelkę coca-coli, po chwili byliśmy już tymczasowymi kolegami, a różnica wieku i bariera językowa nie miała tutaj najmniejszego znaczenia. 10 minut później pokazał mi ten pomięty banknot za siatką, więc zagrała we mnie duma narodowa, i jak to, Polak nie pomoże lokalsowi w dostaniu się do darmowych pieniędzy? Widzisz tego Lincolna na trawie?
Dorwaliśmy piątaka, potem poszło już gładko. José postanowił spędzić trochę czasu z turystą z Polski i zaprezentować mi wszystkie walory Almirante. Trwało to jakieś osiem minut, całość przybrała formą spaceru do water taxi. Bo musisz wiedzieć, że bez taksówki wodnej byłbym w przysłowiowej dupie. Na szczęście mam już lokalnego przewodnika, a deal został przypieczętowany kolejnymi łykami coca-coli.
José ma stały plan dnia, niczym w zegarku lub dobrej korporacji: wstaje wcześnie rano, zanim przyjedzie pierwszy nocny autobus z Panama City, wsiada na rower i zaczyna bez celu kręcić się po Almirante. To znaczy: dla osób postronnych i niewtajemniczonych, jest to snucie się bez konkretnego powodu. Ale nie dla niego.
Zawsze znajdzie się ktoś (najczęściej o białym kolorze skóry), kto nie wie, że po przyjeździe trzeba bardzo szybko iść w kierunku portu, bo prom pływa tylko dwa razy dziennie, o 7:00 i 12:00. Ale są też wyjątki: przyjedziesz tutaj w niedzielę, spóźnisz się na 7:00… i masz problem, bracie – inny prom już tego dnia nie odpłynie. Ale wtem! Karaibski deus ex machina! Pojawia się José w swojej mikołajowej czapce, mając zdezelowany rower jako erzac, panamski substytut sań i tych śmiesznych reniferów z dzwoneczkami. I odsłaniając swój śnieżnobiały uśmiech, sprowadzi cię na właściwe tory. Nie odwdzięczysz się chłopakowi za przysługę?
Ten przypadek wyżej, to ja. Perspektywa gnicia w tym depresyjnym miejscu przez blisko dobę była z gatunku równie atrakcyjnych, jak wielogodzinne oczekiwanie na samolot w porcie lotniczym Oslo-Sandefjord Torp. Można, ale po co? Na szczęście natura nie cierpi próżni, więc niedobory kursów oficjalnego promu zastąpiły taksówki wodne. Pływają na trasie z Almirante do Bocas del Toro na wyspie Colón, kosztują kilka panamskich balboa (PAB).
Dochodzę do przystani, José jest u siebie, uśmiecha się, rozmawia z miejscowymi, ktoś kieruje mnie do kasy, gdzie czekają już chętni na transport – sądząc po wyglądzie i bagażach, stosunek lokalnych do turystów to mniej więcej 60 / 40 proc. Szukam chłopaka, chcę dać mu jakieś drobne, on kręci głową, pokazuje wymiętą pięciodolarówkę, którą pomogłem mu wydostać zza krat ogrodzenia i obdarza mnie znów tym swoim mikołajowym uśmiechem. Prawie na siłę wciskam mu w jedną rękę kilka monet, w drugą na wpół upitą butelkę coca-coli, robimy sobie zdjęcie na pomoście, łapię za tę absurdalną czapkę, szybkie pstryk, wołają mnie do łódki.
José, mikołaj z panamskiego Almirante. Na pewno też go spotkasz na swojej drodze, jak spóźnisz się na prom do Bocas del Toro. Pozdrów chłopaka!
W RYTMIE REGGAE, CHMUR I MARIHUANY
Jestem na Isla Colón. W internecie znajdziesz mnóstwo peanów, sławiących „karaibski raj”. Boskie plaże, cudowne wysepki i jeszcze piękniejsze dzikie zakątki. Mniej więcej ten sam zestaw pochwał, co w przypadku archipelagu San Blas, położonego na przeciwległym końcu Panamy.
Czy słuszny? Wysoki Sądzie, składam zdanie odrębne.
Dla tych, którym zależy na czasie, wybudowano lotnisko. Pyk, szybki lot z Albrook w Panama City, kilkadziesiąt minut (i kilkadziesiąt dolarów) później jesteśmy na miejscu. Skutecznie, choć raczej dla bardziej zasobnych w finanse turystów – szczególnie, gdy chcemy kupić bilet praktycznie na cito.
Wszyscy pozostali, w tym ja, bawią się w łamańca, którego elementem jest wielogodzinny przejazd ze stolicy Panamy do wspomnianego już Almirante, a następnie transport drogą morską, promem lub łódką, na którąś z wysp archipelagu Bocas del Toro. Warto? Cóż, 2-3 razy taniej.
Same łódki, służące do transportu pasażerskiego na wyspy, są w dość dobrym stanie technicznym – czego nie można powiedzieć o innych „pojazdach wodnych” tuż obok. Obserwuję jacht „Alegria”, cumujący przy odrapanym, zielonkawym budynku, położonym w części na palach i wbijającym się w wodę niczym paskudny klin. Zastanawiam się, jaki kapitan dowodzi tym karaibskim wcieleniem „Mary Celeste”… i ile farby musiałoby pójść na doprowadzenie tej jednostki do poprawnego wizualnego stanu używalności.
Dostałem kamizelkę ratunkową i 10-sekundową instrukcję bezpieczeństwa od „kapitana”. Prościej się nie da. Rzut oka na burzowe chmury, zbierające się na niebie, nie nastrajał wybitnie optymistycznie.
– Jak wpadniesz do wody, to utrzymuj się na powierzchni, krzycz i machaj ręką.
Cóż. Cenię zwięzłość przekazu.
Ale zostawmy już samą drogę na wyspy, porozmawiajmy z Napoleonem. Nie, nie kurduplowatym Francuzem, tylko prawdziwym lokalsem. Ach, jakże to inny typ niż José z Almirante! Istny człowiek-instytucja. Wie wszystko. Umie wszystko. Załatwi wszystko. Jeśli Isla Colón jest udzielnym księstwem, on jest jego błaznem. Transport na inne wyspy? „– Robi się!”. Najlepsze jedzenie i stuff w Panamie? „– Daj mi 15 minut!”. Gdzie łowić ryby? „ – Chłopaku, pokażę ci taaaakie miejsce!”.
Uśmiech nie schodzi z jego twarzy, perfekcyjnym angielskim trajkocze niczym silnik Hondy w motorówce, wciąż robi coś z dłońmi, gestykuluje, moduluje głos, śmieje się, skacze, szepcze. Ma więcej energii niż mała elektrownia atomowa, od razu widać, że żyje dla ludzi. I z ludzi.
Co więcej, posiadł chyba umiejętność bilokacji. Spotykam go pod pomnikiem Simóna Bolívara, irracjonalnie ulokowanym w samym środku dziecięcego planu zabaw, nazwanego oczywiście Parque Simón Bolívar. Kręci się przy Banco Nacional de Panamá, obserwując amerykańskich turystów, którzy wypłacają gotówkę z bankomatu. Puszcza do mnie oko, szczerząc zęby w śnieżnobiałym uśmiechu, gdy wcinam kokosa w La Buga Dive & Surf, gapiąc się na sąsiednią wyspę, Isla Caranero. On już wie, że zrobimy wspólnie interes. Ja jeszcze nie.
Przyjedź na Bocas del Toro, jak chcesz zasmakować stanu nicnierobienia. Tego oblepiającego bezruchu, bez pretensji do losu, w rodzaju „chcę spędzić ten czas intensywnie”. Karaiby w pigułce. Koty, wałęsające się na trasie z przystani promowej na lotnisko. Przepiękne plaże i hamaki na północy wyspy. Resztki wszystkiego-niepotrzebnego, rozpieprzone w zaroślach, na ścieżkach, na drodze, w porcie, wszędzie – sprzątanie zerwałoby ów błogi stan. Zapach czegoś, co kiedyś żyło, a teraz chyba zdechło. Kolorowe szyldy knajp, gdzie gringos wydają swoje dolary na kolejne drinki, miejscowi faceci szukają zarobku lub zwarcia, a lokalne kobiety z charakterystycznym leniwym uśmieszkiem obsługują klientów bez zbytniego pośpiechu.
Właśnie, dolary. Nie ma najmniejszego problemu, aby zostawić w tych rejonach sporo pieniędzy. Skoro już tutaj dotarłeś, na koniec świata, to stać cię na zbytki, nieprawdaż? Wycieczki na malutkie, niezamieszkałe wyspy, wymagające wynajęcia łodzi i lokalnego przewodnika. Odwiedziny Cayo Coral, wędkowanie… albo pobyt w Popa Paradise, które dyskretnie informuje, że „Popa Paradise Beach Resort is the premier Adults Only (18+) resort in the Bocas archipelago, offering visitors the opportunity to experience Barefoot Luxury”. Co tam wolisz. Zmień limity na swojej karcie, zaszalej na Karaibach.
Można też inaczej, backpackersko. I z małą pomocą naszych przyjaciół, jak to śpiewał Joe Cocker, doznać 80 proc. wrażeń za 20 proc. ceny. Zgadłeś, Napoleon.
– Masz takie momenty, że czymś się martwisz?
– Bracie, bez jaj. Czym? Słońce świeci, piwo i dym jest pod ręką, białe turystki lepią się do mnie. Spróbuj sam, a w życiu nie zamienisz tego na coś innego!
– No, ale tak cały czas?
– Tutaj wszystko jest prostsze. Nie myślisz o przyszłości, bo jej po prostu nie ma. Jest teraz. Wyluzuj, patrz, chmury się zbierają. Nici z plażowania, zawijaj się ze mną do Crazy Ceviche, tam będzie fajnie.
– Byłem tam parę godzin temu, dość droga zabawa jak na moją kieszeń…
– Daj spokój! Zaprosił mnie koleś z Cincinnati, jemu dolary z kieszeni dosłownie wypadają i chce się dobrze zabawić. Dawaj!
…następnego dnia, wyganiając demony z mojej głowy, zdałem sobie sprawę z tego, że teraz już wiem, na czym polega imprezowanie na Karaibach w wydaniu miejscowych. Work less, party hard, save (your) money.
Spaceruję po Bocas Del Toro. I czuję, że to miejsce jest jak jajko-niespodzianka: oczekujesz czegoś super, a w środku, zamiast fajnej zabawki, znajdujesz różowe, plastikowe kółko. I to ty jesteś tym frajerem, który trafił zły zestaw. Nie chcę być źle zrozumiany. Dostajesz sto procent Karaibów, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Z pstrokatymi domkami, pokolorowanymi przez jakiegoś szalonego malarza, który za punkt honoru przyjął zasadę: „oczojebnie albo wcale”. Z bylejakością, wylewającą się z każdego kąta.
Mijam samochód, który kiedyś był samochodem nie tylko z nazwy, ale i z funkcji, małym i zgrabnym. Ale to było chyba dość dawno, w czasach, gdy był potrzebny – aktualnie jego karoseria mogłaby posłużyć jako rekwizyt na zajęciach z malarstwa i teorii barwy. Wygląda cholernie smutno, szmaty wystające spod jego maski przypominają język zmęczonego życiem psa. Spacerując po raju lepiej nie zaglądać w zakątki, gdzie aniołowie nie trudzą się pudrowaniem rzeczywistości, malowanej uśmiechem i kolorową beztroską. To trochę jak z Malediwami i Maafushi, potrafiącymi dość mocno przeorać wyidealizowany obrazek turystycznych perełek, który pracowicie układamy sobie w głowie, karmieni papką zdjęć w HDR z komercyjnego banku fotografii.
Nie zawsze jest rajsko. Gorzej, jak z tego raju chcemy po prostu uciec, czując, że to nie nasza bajka…
Napoleon może dużo. Ale nawet on poległ w starciu z pogodą. Stalowoszare chmury zasnuły niebo w sposób, który nie przystoi obłokom zwiastującym jedynie chwilowy brak słońca. I wyobraź sobie stupor, w jaki wpadają wszyscy dookoła, te wyluzowane czeredy plecakowiczów z krajów Zachodu, oczekujących krainy wiecznej zabawy i błękitnego nieba, podlanej wygrzewaniem się na karaibskim piasku i rumem Abuelo Anejo – gdy jedyną rozrywką pozostaje wpatrywanie się w prognozy pogody na swoich iPhone’ach, niechybnie pokazujące wyrok śmierci z nudów: będzie padać.
Padało trzy dni. Bez przerwy.
Coconut Hostel, rozmówki polsko-napoleońskie:
– 50 balboa.
– Eee, człowieku, przecież na tabliczce jak byk napisane jest: 30 balboa.
– To cennik umowny, przyjacielu.
– Jak to umowny?! Przed chwilą ta para Holendrów dokładnie tyle zapłaciła za bilety do San Jose. To gdzie tu jest ta umowność?
– Ale oni będą jechać za tydzień. Wtedy będzie już słońce, wszystko wróci do normy, więcej chętnych na przejazd. Ty chcesz jechać dzisiaj, a do Sixaoli daleka droga. Easy.
…i tak sobie dyskutowaliśmy, robiąc przerwy na spacer do lodówki z piwem i dostrajając radio, uwodzące głosem Boba Marleya i The Wailers, doskonale wiedząc, że i tak zrobimy wspólny interes.
Tak, muzyka. Reggae jest fajne. Reggae po dobie ciągłego słuchania jest irytujące. Reggae po trzech dniach ciągłego słuchania powoduje iluzję grupowania – mam tendencję do zauważania wzorców lub korelacji tam, gdzie w rzeczywistości ich nie ma. W tym przypadku: słyszę reggae, rozglądam się za dymem, pochodzącym ze skręta.
Marihuana na wyspach Bocas del Toro jest powszechna jak oddychanie. Charakterystyczny, słodkawy zapach unosi się nad zaroślami i drewnianymi domkami niczym smród łajna z końskiej stajni. Napoleon jest wstrzemięźliwy, pali zioło tylko raz dziennie. Codziennie.
Dobijamy dealu, wychodząc przed budynek. Zapłaciłem 30 balboa, tak jak Holendrzy („– To prezent ode mnie, bracie”). Piwo się skończyło, najbliższy sklep jest zamknięty. Na szczęście w lodówce zostało jeszcze coś do picia: bilety z Isla Colón na granicę Panamy i Kostaryki w miejscowości Sixaola zapijamy coca-colą z wściekle białym napisem: Balboa.
– Raj, nie raj, chuj na to kładę. Dla mnie to codzienność, wy się tym podniecacie.
– Wiesz, na co dzień mamy inne widoki. Jak otwieram rano oczy, widzę inny blok, a nie karaibską roślinność.
– Ja to czasami sobie wyobrażam, że wsiadam na motorówkę, odpływam z Bocas del Toro, wbijam się w autobus do Panama City i tam żyję jak król. Mieszkałbym w jednym z tych wypasionych hoteli w wieżowcach, i miałbym widok na wodę. Donald Trump ma tam swój hotel, wiesz? Nad samym oceanem, taki ogromny budynek, gdzie tłuste Amerykanki zostawiają szmal. I to byłoby coś, czułbym się jak ktoś ważny w Panamie a nie na Isla Colón.
– I nie brakowałoby ci luzu?
– Stary, popylałbym w garniturze zamiast białego podkoszulka. Wszystkie byłyby moje!
Stoimy przed fabryką Chiquity w Almirante, czekając na samochód, który zawiezie nas na most graniczny, plując pestkami granatu w stronę krzywego ogrodzenia i zasieków z drutu kolczastego. Nie wiem dlaczego, ale te nieszczęsne zasieki i banany nasuwają mi skojarzenia zgoła nie licujące z karaibskim chilloutem. Niebo nie odpuszcza, słońce wciąż jest towarem przejściowym i deficytowym, niczym szynka na półce PRL-owskiego sklepu w Polsce, zamieniając Bocas del Toro z miejsca magicznego w kolejną szarą breję otoczoną wodą, jakich wiele.
Napoleon nie zdaje sobie sprawy z tego, że część z jego marzenia już niedługo będzie moim udziałem.
↓ ciąg dalszy na kolejnej stronie ↓
Komentowanie jest wyłączone.