Dla wielu podróżników Korea Południowa jest klejnotem Azji Wschodniej. To właśnie tutaj na niemal każdym kroku można natknąć się na oryginalny mariaż tradycji i nowoczesności. Plaże i wulkaniczne krajobrazy wyspy Czedżu (Jeju) kontrastują z kosmopolitycznym centrum Seulu, tradycyjne pieśni p’ansori rezonują z grupami wykonującymi k-pop, a dania z kimchi sąsiadują z marynowanymi skorupiakami w wersji fusion oraz jedną z najlepszych kuchni ulicznych świata.
Czy warto odwiedzić ojczyznę nowoczesnych technologii, podlaną gęstym sosem niełatwej historii oraz bogactwa kulturowego? To źle zadane pytanie: bardziej zasadna wydaje się kwestia „kiedy”, a nie „czy”.
HAWAJE W WERSJI AZJATYCKIEJ? JEDŹ NA CZEDŻU!
„– Jak na Hawajach? Słyszę to przynajmniej kilka razy dziennie z ust turystów”. Cóż, najwidoczniej nie grzeszyłem oryginalnością wrażeń, dzieląc się swoimi skojarzeniami z lekko znudzonym barmanem w barze nieopodal plaży Hamdeok Seoubong. Z głośników dobiega dynamiczny przebój młodzieńców z k-popowego koreańskiego zespołu BTS, koktajl jest przyjemnie schłodzony, a słońce nienachalnie operuje na niebie.
Niespiesznie zabijam czas, zajadając się lokalnym przysmakiem, czyli sashimi (krojonym najczęściej w kostkę lub płatki surowym mięsem z dodatkiem przypraw) z owoców morza. Przeglądam swoje zdjęcia z przedpołudniowego spaceru po Seoubong Trail oraz próbuję w myślach policzyć, jak dużo samolotów widziałem wczoraj w odstępie godziny lądujących na lotnisku w Czedżu, gdy czekałem w terminalu na moich przyjaciół. Planowaliśmy przylecieć tutaj z Seulu razem – ale małe komplikacje w pracy spowodowały, że moi koreańscy znajomi zmuszeni byli przełożyć swój lot. Na szczęście zaledwie o… trzy godziny.
Trudno w to uwierzyć, ale trasa z portu lotniczego Seul-Gimpo do 500-tysięcznego miasta Czedżu jest najpopularniejszym krajowym połączeniem lotniczym na świecie – utrzymuje to miano od ponad 10 lat. Blisko 100 lotów dziennie i ponad 13,7 mln pasażerów rocznie! Praktycznie co 10 min na płycie lotniska, położonego na wyspie Czedżu, melduje się nowy samolot z Seulu, wypchany do ostatniego fotela turystami oraz lokalnymi mieszkańcami. Szybki, kilkudziesięciominutowy lot pozwala przenieść się z krainy nowoczesnych szklanych wieżowców do krainy, gdzie karty rozdaje przyroda.
Tajemnica popularności Czedżu? „– Sam zobaczysz” – śmiała się tuż po przylocie Ji-yoon, rozpakowując swoją deskę surfingową i zapraszając mnie do przestudiowania mapy wyspy. Ji-yoon to filigranowa (150 cm wzrostu) rodowita Koreanka, której energia i uśmiech potrafiłyby rozbroić największego ponuraka. Poznaliśmy się w Pekinie, kilka lat temu, a rzucone przez nią mimochodem słowa „– Jak będziesz kiedyś w Seulu, daj znać” od ponad tygodnia właśnie się pięknie wizualizują. Pamiętaj, uważaj, co mówisz do podróżnika, ponieważ – jak mówi biblijny cytat – słowo ciałem się stało!
Cztery dni później doskonale już rozumiem, o co chodziło Ji-yoon i jej chłopakowi, pochodzącemu ze Stanów Zjednoczonych. To było niczym intensywny kurs Jak korzystać z chwili czasu wolnego, który ponoć stanowi standard dla wielu młodych mieszkańców Korei Południowej, na co dzień będących dosłownie przysypanych pracą i obowiązkami zawodowymi. Czedżu to odskocznia, lekarstwo na brak długiego urlopu w koreańskich czebolach (chaebŏl), czyli koncernach.
Wyspa jest także całym wakacyjnym światem w pigułce. Na miłośników biernego wypoczynku czekają tu dziewicze plaże i spokojne zakątki, gdzie biały piasek kontrastuje z błękitem wody. Nie uświadczyłem żadnych parawanów, skądinąd znanych nad Bałtykiem, a czystość brzegu Cieśniny Koreańskiej i jego otoczenia wprawiła mnie w zakłopotanie. Ale nie warto bać się popularnych miejsc, rodem z przewodników: spędziłem relaksujące godziny na Gwakji Gwamul Beach, w towarzystwie moich znajomych i książki „W podróży”, której autorem jest węgierski pisarz Sándor Márai (1900–1989).
Nie samym plażowaniem jednak turysta żyje: na zwolenników aktywności wodnej czekają doskonałe miejsca do surfowania, takie jak Jungmun Saekdal Beach (Jungmun Saekdalhaebyeon Beach). Skuszeni aktualnymi warunkami atmosferycznymi i chcąc przy okazji zobaczyć wodospad Cheonjeyeon, pojechaliśmy na południe wyspy Czedżu. I nie zawiedliśmy się. Nie odważyłem się wprawdzie wejść na deskę, ale z przyjemnością obserwowałem Ji-yoon, która toczyła bój z falami, wiatrem i grawitacją. Nagrodą był sycący jajangmyeon (makaron z kawałkami wieprzowiny, warzywami i pastą z czarnej fasolki sojowej), spożyty w małym barze w towarzystwie makgeolli, czyli koreańskiego wina ryżowego.
Jak już o atrakcjach mowa: zupełnie nieintencjonalnie zdobyłem koronę wodospadów Czedżu: Cheonjiyeon, Jeongbang i Cheonjeyeon. Ale prawdziwy kolorowy zawrót głowy czekał na mnie na najwyższym szczycie wyspy i jednocześnie całej Korei Południowej. Trekking na wulkan tarczowy Halla-san (Halla), wznoszący się na wysokość 1947 m n.p.m. (zaledwie 40 m mniej niż Kasprowy Wierch), to przyjemna odskocznia od plaż i wody. Na wspinaczkę należy przeznaczyć cały dzień: trasa w dwie strony zajmie ok. 8–9 godz., w zależności od obranej marszruty.
Szybkie konsultacje („– Wejdź tam sam, my w tym czasie będziemy surfować”) i kilka godzin później jestem na szlaku Seongpanak, prowadzącym na szczyt wygasłego wulkanu. Krok za krokiem zmierzam do góry, podziwiając przyrodę i okolicę Parku Narodowego Halla-San. Miejsce to od 2007 r. znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO, zresztą jak cała wyspa Czedżu wraz z zespołem ponad 120 bazaltowych jaskiń tunelowych (tzw. Geomunoreum Lava Tube System), uformowanych przez nadal czynny wulkan Geomunoreum (456 m n.p.m.). Nabieram wysokości, obserwuję pierzaste chmury, które niczym kołdra otulają zbocza Halla-san. Zostały mi ostatnie metry, mijam grupkę japońskich turystów, osiągam szczyt i… nie mówię nic, w kontraście do rozgadanych Azjatów. Nie chcę psuć chwili. Widok krateru i słynnego jeziora Baengnokdam, które znajduje się wewnątrz, głęboko zapada w pamięć.
Postanowiłem wracać nieco bardziej wymagającą trasą – Gwaneumsa Trail. Zastanawiam się po drodze, czy skojarzenia łączące Czedżu z Hawajami są słuszne? Dochodzę do wniosku, że tak, ale do zestawu tych skojarzeń stanowczo dorzuciłbym jeszcze portugalskie Azory.
W hotelu czeka na mnie prysznic i kolejne grupki turystów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Otóż Japończycy chętnie odwiedzają wyspę, skuszeni nie tylko pejzażami, lecz także licznymi domami gry i kasynami, w których mogą trwonić czas oraz pieniądze. Cóż, dla każdego coś miłego…
SEUL. RZECZ O NOWOCZESNOŚCI
Stolica Korei Południowej to miasto miliona świateł, gdzie spanie jest stanowczo zbyt przereklamowaną czynnością. Łatwo mi w to uwierzyć: zegarek wskazuje 3.40, stoję nocą nieopodal tętniącego życiem Dongdaemun Market i mijają mnie kolejne grupki Koreańczyków. Coś do jedzenia? Proszę bardzo. Sukienka dla twojej koleżanki? Nie ma problemu, piękna hostessa stojąca wraz z ochroniarzem przy wejściu do apM Place uśmiecha się zachęcająco, wskazując dłonią wnętrze budynku. A może ładowarka do telefonu, w zestawie z kapeluszem chroniącym przed palącym słońcem, wszak jutro zapowiadają blisko 40-stopniowy upał? Do wyboru, do koloru!
Nocne życie kwitnie, i nie o rozrywkowym zwiedzaniu Seulu mowa, choć oczywiście turyści spragnieni imprez wszelakich będą w niebie, mając do wyboru dziesiątki barów, restauracji i miejsc, z których dobiega głośna muzyka. Normą są sklepy, ulice, ba, nawet części dzielnic, w których chęć „shopppingu” można zrealizować praktycznie przez całą dobę. Z głębi witryn mrugają do mnie ekrany najnowszych modeli telefonów komórkowych, niektóre z nich nigdy nie pojawią się na rynku amerykańskim czy europejskim. Ustawione są w równych rzędach, niczym szwadrony elektronicznych żołnierzy, którymi dowodzi jeden generał i król – Samsung.
– Zaczynali od handlu suszonymi rybami, makaronem czy alkoholem, a teraz możesz żyć w świecie Samsunga, mając praktycznie wszystko na sobie i wokół siebie z ich logo – opowiadała mi Ji-yoon, susząc włosy na plaży w Czedżu, kilka dni temu. Z polskiego punktu widzenia to historia wręcz nieprawdopodobna. Nasza znajomość tej marki skupia się głównie na elektronice użytkowej. Tymczasem Samsung to symbol Korei Południowej, firma wydająca miliardy dolarów na badania, rozwój i innowacje, jeden z czeboli – tak charakterystycznych w tym kraju.
To równocześnie pouczające rozwiązanie zagadki błyskawicznego południowokoreańskiego sukcesu: planowanie strategiczne, szacunek dla edukacji, zarządzanie oparte na konfucjanizmie zderzyły się z kulturą ciężkiej pracy i chęcią poprawy kondycji gospodarki, także w powojennej rzeczywistości. Efekty przyszły szybko, a część z nich mam właśnie okazję obserwować.
Korea, także dzięki Samsungowi, stała się jednym ze światowych liderów rozwoju, a sam kraj zaczął gościć najważniejsze imprezy gospodarcze i kulturalne. Koreańczycy do dziś są dumni z organizacji w Yeosu wystawy światowej EXPO w 2012 r. i smucą się z decyzji organizatorów tego ważnego wydarzenia, którzy poinformowali, że w 2030 r. EXPO nie odbędzie się w Pusan (Busan), tylko w stolicy Arabii Saudyjskiej, Rijadzie. Trudno również zapomnieć o tym, że w 2002 r. Korea Południowa była współgospodarzem, wraz z Japonią, mistrzostw świata w piłce nożnej.
Charakterystyczne, rozpoznawalne logo najbardziej znanej południowokoreańskiej firmy można dostrzec w rzeczach najmniejszych (telefonach komórkowych) i tych największych (elektrowniach atomowych). – Szef Samsunga jest ważniejszy od prezydenta – dodała Ji-yoon, śmiejąc się na koreański sposób: pełną buzią.
Miniaturyzacja elektroniki wprawia w osłupienie, na równi z pnącymi się do samych chmur wieżowcami. Łączę jedno z drugim: mam w kieszeni nowoczesny smartfon, a przede mną rozciąga się panorama całego Seulu, którą obserwuję z wysokości 541 m. Stoję na podniebnym mostku Lotte World Tower, jednego z najwyższych budynków na świecie. Mam na sobie specjalną uprzęż i kask, jestem przypięty liną do specjalnego zabezpieczenia, a i tak w głowie huczy myśl: „a jak zacznie mocno wiać?”.
Wieżowiec mierzy 555 m i stanowi najwyższy budynek w Korei Południowej. Przyjemność wejścia na wspomniany już Sky Bridge zubożyła mój portfel o 120 tys. wonów (ok. 345 zł), ale nie żałuję nawet przez moment. Próbuję zrobić fotografie swoim prywatnym, koreańskim telefonem, uśmiecham się do oficjalnego zdjęcia robionego przez obsługę i zastanawiam się nad swoistym sacrum i profanum w Seulu. To przecież tutaj współczesne pałace (gung) ze szkła i stali, takie jak Lotte World Tower, harmonijnie współgrają z dawnymi rezydencjami władców Korei (Changdeokgung) czy niesamowitym pałacem Gyeongbok, do którego mam zamiar zawitać jutro. Pouczająca koegzystencja.
TRADYCJA RZECZ ŚWIĘTA
Seul mogę próbować zrozumieć rozumem lub sercem. Karmić się wiadomościami, które doczytuję w moim przewodniku, albo po prostu otworzyć zmysły na bodźce, atakujące mnie w jednym z pięciu najważniejszych pałaców w całej Korei Południowej. Trudno ominąć Gyeongbokgung podczas zwiedzania Seulu: to ikoniczne miejsce, którego wizerunek można znaleźć na wielu pocztówkach i innych pamiątkach przywożonych z tego azjatyckiego kraju. Obserwuję więc nieco z boku, jak uczestnicy lokalnych wycieczek z nabożną czcią słuchają przewodnika, opowiadającego o niełatwych losach tej rezydencji królewskiej, datowanej na 1395 r.
Cały kompleks budzi duże wrażenie swoją monumentalnością. Zadzieram głowę do góry, chcąc objąć wzrokiem bramę Gwanghwamun, odrestaurowaną w 2010 r. Niszczycielska działalność napastników w trakcie inwazji japońskiej (1592–1598), kilkaset lat temu, obróciła to miejsce w perzynę. Dopiero w XIX stuleciu pałac Gyeongbok został odbudowany. Niestety, na początku XX w. ponownie znaczna część kompleksu była systematycznie niszczona przez Cesarstwo Wielkiej Japonii podczas okupacji Korei. Suche dane działają na wyobraźnię, jednoznacznie budząc skojarzenie z Zamkiem Królewskim w Warszawie po II wojnie światowej: zbliżony poziom zniszczeń, sięgający 90 proc., zbliżony poziom determinacji w odbudowie, piękny efekt końcowy i duma z oddania narodowi jednego z jego symboli.
W przeszłość można przenieść się również nieco wizualnie, decydując się na skorzystanie z usługi wypożyczalni tradycyjnych strojów koreańskich, która znajduje się na terenie Gyeongbokgung. Wybieram obserwację nieuczestniczącą, zachwycam się alabastrową cerą turystek z miasta Ulsan, ochoczo przymierzających dawne ubrania i prezentujących kolejne pozy do aparatu, z historycznym tłem w oddali. To następna rzecz, która jest wyróżnikiem mieszkańców Korei Południowej płci pięknej: idealnie gładka, zdrowa i jasna cera. W seulskich sklepach widzę setki kosmetyków pomagających osiągnąć taki właśnie efekt. Być może to doskonały pomysł na prezent, który trafi do mojego bagażu w towarzystwie już dokonanych zakupów: pieczątek dojang oraz papierowych figurek hanji.
Kojąca zieleń, otulająca Changdeokgung, rezydencję dawnych władców Korei, daje wytchnienie od promieni słońca. Ogrody pałacowe wyglądają jak miniaturowe zielone płuca miasta. Biegam po Seulu szlakiem zabytków, szukam podobieństw i różnic pomiędzy nimi oraz podziwiam artystyczny zmysł architektów i budowniczych, którzy zostali wynajęci przez królów z dynastii Joseon (Chosŏn, 1392–1897) w celu stworzenia tych pięknych budowli. Pałac Changdeok jest równie zachwycający co Gyeongbokgung – i tak samo obarczony trudną historią, w której zniszczenia dokonane przez Japończyków odgrywały znaczącą rolę.
Ale każdy może znaleźć swój własny klucz do zwiedzania stolicy Korei Południowej, niekoniecznie odhaczając najważniejsze punkty śladem Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. W Seulu są dwa takie obiekty: najstarsze zachowane sanktuarium konfucjańskie Jongmyo (zbudowane pod koniec XIV stulecia) oraz właśnie Changdeokgung, w którym aktualnie się znajduję. Znów uciekam od propozycji założenia na siebie tradycyjnej szaty hanbok, chociaż pomysł zmiany dżinsów na klasyczne baji (workowate spodnie, które dają coś nieocenionego – przewiew) kusi dość mocno.
Rozglądam się po twarzach ludzi, którzy podróżują w moim wagoniku metra. Chcąc przedostać się z dzielnicy Seongsu do Jamsil, wsiadłem do linii nr 2, kursującej według wskazówek zegara. Nie mam problemów z barierą komunikacyjną: wszystkie napisy przygotowano również w języku angielskim, który jest w powszechnym użyciu w całym kraju, nie tylko przez młodych ludzi. Od samego początku mojego pobytu w 10-milionowym Seulu korzystam z komunikacji publicznej. Jeżdżę autobusami i metrem, którego 23 linie i 624 stacje łączą odległe dzielnice miasta.
W seulskim metrze jest czysto i schludnie, a porównanie ze stanem publicznego transportu w Nowym Jorku czy Rzymie stanowi obrazę dla stolicy Korei Południowej. Próbuję zrozumieć, gdzie pędzą ci wszyscy ludzie, jak wygląda ich życie w metropolii, która słynie z pracoholizmu jej mieszkańców. To nie są słowa rzucane na wiatr, przeciętny Koreańczyk pracuje znacznie więcej niż Polak. Dziś nie mam odwagi, aby zaczepić obcego człowieka w metrze, ale dwa dni później, podczas spaceru nieopodal pałacu Deoksu, przełamałem się.
– Nasz rząd miał pomysł, aby tydzień roboczy mógł wynosić 69 godz. 52 z nich byłyby dozwolonym maksimum, reszta to nadgodziny – wzrusza ramionami Wenyang, poprawiając wypielęgnowaną dłonią kruczoczarne włosy. – Nie mogę i nie chcę wyjść z pracy wcześniej niż mój szef. A on pracuje prawie cały czas, od świtu do nocy – wzdycha, bo nie może uwierzyć w moje słowa, że są kraje w Europie, gdzie poważnie myśli się o wprowadzeniu 4-dniowego tygodnia roboczego, który ma się składać z 35 godz. pracy.
PUSAN (BUSAN) PACHNĄCE MORZEM
Plaże, gorące źródła, góry… i zupełnie inny klimat niż w stolicy. Czyszczę sandały z piasku, kończąc relaks na plaży Haeundae, wizytówce nadmorskiego, blisko 3,5-milionowego miasta Pusan, drugiego pod względem wielkości w Korei Południowej. Słodki moment nicnierobienia był nagrodą za zwiedzanie: połączyłem wizytę w klasztorze Pŏmŏ sa (Beomeosa) z podziwianiem gór Geumjeong. Sam kompleks klasztorny, malowniczo położony na wzgórzach i rozciągający się na trzech różnych poziomach, to nie tylko oaza dla wyznawców buddyzmu, lecz także niemy świadek historii – od dynastii Koryŏ (Goryeo, 918–1392) do czasów współczesnych.
Wizyta w zespole świątynnym to preludium do spaceru po wzgórzach, który równie dobrze może przybrać formę dość intensywnego trekkingu. Mur, przebiegający wierzchołkami poszczególnych szczytów, nasuwa luźne skojarzenia z tym większym, sławniejszym, chińskim (zachowując oczywiście odpowiednie proporcje). Idę więc, ciesząc się chwilą i widokami na portowe miasto.
Dwie godziny później podglądam życie uliczne, czerpię z tego mnóstwo przyjemności. Grupki mężczyzn otaczają w miejskim parku graczy w janggi – ta koreańska planszówka traktowana jest niczym szachy. Emocje udzielają się nie tylko grającym, ale i licznym gapiom. Ośmiokątne pionki generała (króla), strażników i słoni śmigają po planszy, napięcie wisi w powietrzu, banknoty dyskretnie przechodzą z rąk do rąk, przypominając o tym, że może to być gra hazardowa.
Kilka metrów dalej – młoda dziewczyna nagrywa film na TikToka w rytm k-popowej piosenki, niezrażona dziesiątkami spojrzeń. W tle uliczne garkuchnie, gdzie można kupić kimbap: ryż owinięty w prasowane wodorosty, w towarzystwie pikli, które można znaleźć w środku. Całość nierozłącznie kojarzy się z Koreą Południową, ale i z japońskim sushi. Dziś jednak idę dalej, mam ochotę na inny południowokoreański street food.
Sprzedawca na targowisku przygotowuje na moich oczach bindaetteok, błyskawicznie miele złotą fasolę (fasolkę mung) i robi z niej placki, dodając mięso, warzywa i jakieś morskie stworzenia. Podaje mi całość na plastikowym talerzu, w formie przypominającej placki ziemniaczane. Zjadam ze smakiem, popijam jednak dla bezpieczeństwa wodą. Podrzucam małą podpowiedź: jeżeli wybierzecie się do Korei Południowej i będziecie żądni wrażeń kulinarnych, mogących nasuwać skojarzenia (tylko z wyglądu) z polskimi wiktuałami, spróbujcie sundae, które wygląda jak przezroczysta kaszanka.
Rybackie łódki kołyszą się na wodzie, most zwodzony Yeongdo staje się dla mnie wdzięcznym obiektem do serii zdjęć, a rybny targ Jagalchi czuję z odległości kilkuset metrów. Oglądam dziesiątki gatunków ryb, obchodzę z boku trudne do nazwania stwory morskie, napawam się lokalnością w wersji intensywnej: harmider, zamieszanie, codzienność. Pusan żyje w rytmie wody, a mieszkańcy dumnie podkreślają historię, w tym znaczącą obronę w 1950 r. tzw. worka pusańskiego.
EKLEKTYZM Z RAKIETAMI W TLE
Kończy się mój drugi tydzień pobytu w Korei Południowej, a ja wciąż odczuwam przyjemność, próbując zrozumieć ten specyficzny duch mieszkańców, który przejawia się w wielu, na pozór niewidocznych elementach. Czystość na ulicach? Szybko się do tego przyzwyczajam, mając przed oczami absolutne przeciwieństwo, które widziałem niedawno w palestyńskim Betlejem. Eklektyzm? Jak najbardziej, Koreańczycy są mistrzami w łączeniu pojęć, miksowaniu teorii, stylów, zapożyczaniu elementów z kultury Zachodu, nie tracą jednak przy tym charakterystycznego rdzenia narodowościowego.
Skomplikowane ceremoniały, poczucie wspólnoty, kultura i swoiste poczucie „grzeczności” w stosunku do obcych, w tym i turystów? To tylko hasła, które składają się w większy obraz, malowany na sztaludze historii, z krwawą linią wyznaczoną w przybliżeniu wzdłuż 38. równoleżnika na Półwyspie Koreańskim.
– Widzisz, niekiedy trudno się uśmiechać. W DMZ (Strefie Zdemilitaryzowanej) znajduje się prawdopodobnie więcej min niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie, a naszą stolicę od granicy z Koreą Północną dzieli zaledwie kilkadziesiąt kilometrów – słowa Ji-yoon podszyte są melancholią. – Niekiedy wysyłają nam balony wypełnione fekaliami i śmieciami. Być może kiedyś zechcą wysłać rakiety balistyczne – ponuro puentuje moja koleżanka.
Od historii trudno jest uciec, zwiedzając Koreę Południową. Z naszego, europejskiego punktu widzenia, sytuacja jest dość prosta. Półwysep Koreański podzielono w 1953 r. między Koreę Południową (Republikę Korei) oraz Koreę Północną (Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną) – a wojna, która miała miejsce w latach 1950–1953, jest czymś, co należy do czasów minionych.
Tymczasem rany wciąż są niezagojone, a niebezpieczeństwo, które może płynąć ze strony północnego sąsiada, nie pozwala na swobodne funkcjonowanie sporej części południowokoreańskich rodzin. Zwłaszcza tych, których bliscy zostali kiedyś rozdzieleni.
Zastanawiam się, czy chcę odwiedzić Koreańską Strefę Zdemilitaryzowaną. W obecnych czasach to szybka, półdniowa, tania wycieczka, która jest dostępna w dziesiątkach seulskich biur podróży. Pomachać Korei Północnej z usytuowanej na granicy miejscowości Panmundżom, zrobić sobie zdjęcie przy pomniku zjednoczenia Korei, nieopodal Trzeciego Tunelu (tzw. tunelu agresji)? Zajrzeć w głąb państwa rządzonego od grudnia 2011 r. przez Kim Dzong Una dzięki platformie widokowej w Obserwatorium Dora i łapać zdjęcie północnokoreańskiej flagi, zawieszonej na jednym z najwyższych masztów na świecie?
Rezygnuję z tych atrakcji. W pełni świadomie. Może zdecyduję się na nie podczas kolejnej wizyty w Korei Południowej? Teraz chcę zachować inny widok pod powiekami: wodospady na Czedżu, pałace w Seulu, nabrzeże w Pusan. Pragnę wracać do smaku rybnych ciasteczek odeng i obłędnego deseru pat-bingsu, czyli lodów z czerwonej fasoli. A zamiast ponurego świadectwa historii zapamiętać rozmowy o koreańskim kinie, muzyce, kulinariach i kulturze, które tak mocno zaczęły rozlewać się po zachodnim mainstreamie.
Wracam do pytania, od którego rozpocząłem. Czy warto odwiedzić Koreę Południową? Odpowiedź nie uległa zmianie: w dobie bezpośrednich połączeń lotniczych z Polski, które umożliwiają wygodny lot do Seulu, bardziej zasadna wydaje się kwestia „kiedy”, a nie „czy”.
Reportaż został również opublikowany w druku, na łamach kwartalnika All Inclusive 55 (Lato-Jesień 2024).
Komentowanie jest wyłączone.