GRANICA, ŁAPÓWKI, NERWY
– Zhang, daj strażnikom te pieniądze i niech spierdalają!
– Ale dlaczego traktują ich jak bydło albo terrorystów?! Przecież oni jadą odwiedzić swoją ojczyznę!
– Chłopie, ja to rozumiem, ale oni nie. Stoimy tu trzecią godzinę – jak nie zapłacisz za swoich Ujgurów, to będziemy stać pół dnia, albo was po prostu wysadzą
…cztery godziny wcześniej…
Granica kazachsko-chińska w Chorgas (霍尔果斯) to dziwne miejsce. Widzę nerwowe przygotowania w autobusie, zastanawiam się, jak to będzie wyglądać w praktyce. Kierowca stanął na poboczu i sprząta dywanik w korytarzu między naszymi łóżkami. Szarof, Uzbek od dywanów, sortuje pieniądze, robiąc z nich inne zwitki, niż miał wcześniej. Kobiety, których łóżka były w moim bezpośrednim otoczeniu, ponuro milczą w oczekiwaniu na granicę.
To duża odmiana; gdybym grał z nimi przez całą drogę w zabawę pod tytułem: „Kto cokolwiek powie w trakcie najbliższej minuty, przegrywa i daje 5 yuanów”, zostałbym majętnym człowiekiem. Nazywając sprawę po imieniu, nawijały non-stop. Jadą do Urumczi w celach handlowych – wiem to od czarnowłosej damy, która poinformowała mnie o tym w trakcie jednego ze swoich słowotoków.
Z przodu autokaru Zhang sprawdza dokumenty całej grupy „swoich” Ujgurów, dokładnie je sortując i układając. Powoli, metodycznie, w skupieniu. Wyobraźnia pracuje, za chwilę pierwsza z kontroli – jeszcze po stronie Kazachstanu. Dołączam na zewnątrz do ogonka ludzi i łypię na postacie w czapkach, rozglądając się za pasami szahida, błyskiem noży, niebezpieczeństwem. Wiem, to głupie i krzywdzące.
Grupa stoi potulnie w kolejce za handlarkami z Kazachstanu, w pozycji na Albercika z Seksmisji: „– ja nie jestem agresywny, agresywność 1”. Pogranicznicy machają nerwowo, chmury zwiastują zmianę pogody, ptaszyska na drutach nie napawają optymizmem.
Połowa sukcesu; Kazachstan za mną. Wszystkie papiery sprawdzone, kosztowało to dwie godziny życia i podróży. Autobus jedzie dalej. Między Kazachstanem a Chinami w tym miejscu powstała strefa buforowa: droga jest odseparowana od otoczenia, wszędzie otwarta przestrzeń, ale jednak nie, jakieś ogrodzenia, druty kolczaste. Jesteśmy jak na widelcu, jedziemy kolejnych kilka kilometrów, przed nami widać budynki z chińskimi znakami.
Wysiadam z autobusu i zabieram z luku bagażowego swoje pakunki. Autokar, mimo że rejsowy, nie może z nami – pasażerami, w środku – przejechać granicy. Chińczycy spryskują go z zewnątrz chemikaliami, w czymś na kształt automyjni. Odkażanie?
…a ja, z moim dużym plecakiem, czekam na rozwój wypadków.
W końcu kierują mnie do budynku. Tam ponowne czekanie, czekanie, czekanie. Chińscy pogranicznicy z wyraźną niechęcią spoglądają na Ujgurów. Zhang z stertą papierów, potwierdzeń, uprawnień i Bóg-wie-czym-jeszcze, gestykuluje z grupką chińskich oficerów. Widząc normalną białą twarz, filigranowa strażniczka o skośnych oczach kieruje mnie do innej budki granicznej, gdzie wszystko miało iść szybciej.
Ale nie szło.
PROBLEMY
Wszyscy z mojego autokaru zdążyli już zakończyć formalności i procedury, zweryfikować swoje dokumenty, wizy, przejść przez skaner i tak dalej… a ja dalej tkwię na szarym końcu. W końcu udało się, papiery OK, to chyba wszystko. Jestem lekko poddenerwowany, chcę wyjść z budynku, ale strażnicy w drzwiach nie pozwalają na to. Następuje ponowne, dokładne sprawdzanie dokumentów i ważności wizy, chcą grzebać w moim plecaku.
40 metrów wcześniej ich koledzy – i to z tej samej zmiany, na ich oczach – dokładnie mnie trzepali. Nikt nie ma prawa wejść do tych pomieszczeń bez kilkukrotnej kontroli. Próbuję podejść do tego z filozoficznym spokojem. Jeżeli wszystko jest w porządku, to za moment wypuszczą mnie na zewnątrz.
I tak się właśnie stało. Ale to nie koniec draki na chińskiej granicy. Przy niewysokim murku stoją wszyscy z naszego autokaru, spoglądają w moim kierunku z wyrzutem – a mi na usta ciśnie się zdawkowe „Sorry, to nie moja wina”.
Ale to nie na moje wyjście, niczym Johna Wayne’a z saloonu na ulicę, był skierowany wzrok. Pasażerowie zaglądają do środka budynku, obserwując grupę „naszych Ujgurów” i spoconego Zhanga, przed którym jakaś blondynka, wyglądająca jak pani z urzędu skarbowego (co ona tutaj robi, wśród Chińczyków?!), sprawdza coś w swoich notatkach. Wygląda to nieco dziwnie. Ach, więc to nie ja byłem problemem, który powoduje opóźnienie. Małe to pocieszenie, że brodaty facet z Polski nie wstrzymał pracy chińskiego przejścia granicznego.
WZIĄTEK
Godzinę później w zachowanie moich współpasażerów zaczyna wkradać się pewna nerwowość. Niezadane przeze mnie pytania („–dlaczego nie jedziemy? Gdzie jest nasz autobus?”) wiszą w powietrzu. Ujgurzy wciąż przebywają w strefie buforowej. Połowa pasażerów pali papierosy, wszyscy wiercą się bez celu, na dystansie 15 metrów. Krok dalej i… chińscy strażnicy kręcą głowami, gestem nakazują zawrócić.
Krzyk, tumult, podekscytowane głosy. Zasapany Zhang wychodzi z budynku, w towarzystwie dwóch strażników. Podchodzi do naszej grupki, mija nas bez słowa, szukając kierowcy. „Prowadnik” Ujgurów coś mu tłumaczy, kierowca krzyczy, Zhang również podnosi głos, dołączają się inni. Pytam Szarofa, czy wie, o co chodzi. Uzbek nadstawia ucha – i mówi, że to kwestia łapówki. Chińscy celnicy, pomimo perfekcyjnych papierów całej grupy Ujgurów oraz – podobno również perfekcyjnych – zezwoleń i uprawnień, nie chcą ich wpuścić ich na teren Chin, ignorując fakt, że grupa została wcześniej przepuszczona przez służby graniczne Kazachstanu.
Robi się nerwowo. Podnoszona jest kwestia zagrożenia terrorystycznego ze strony mniejszości ujgurskiej, w ostatnich tygodniach ekstremiści ujgurscy coraz częściej chcą się dostać do Chin. Takie są argumenty chińskich celników… natomiast faktyczny cel jest precyzyjnie określony: 4500 yuanów łapówki od całej grupy ujgurskiej, czyli po 350 yuanów na głowę. To blisko 190 zł za każdą osobę.
Zhang tłumaczy, że w grupie są biedni ludzie, którzy oszczędzali na ten kilkudniowy wyjazd do swojej ojczystej ziemi naprawdę długo. 350 yuanów to dla nich dużo – a tak poza tym to zwykłe świństwo, bo mają prawo wjechać. Do rozmowy włącza się kierowca; nie zważa na fakt, że rozmawiamy po angielsku, zaczyna krzyczeć po chińsku. Dołączają się inni, w całym tym wielojęzykowym harmidrze ciężko zrozumieć, kto denerwuje się, że nie jedziemy – a kto chce pomóc Ujgurom.
No i właśnie wtedy ma miejsce dialog, zacytowany już wcześniej:
– Zhang, daj strażnikom te pieniądze i niech spierdalają!
– Ale dlaczego traktują ich jak bydło albo terrorystów?! Przecież oni jadą tylko odwiedzić swoją ojczyznę!
– Chłopie, ja to rozumiem, ale oni nie. Stoimy tu trzecią godzinę – jak nie zapłacisz za swoich Ujgurów, to będziemy stać pół dnia, albo was po prostu wysadzą.
W oczach Szarofa widzę znużenie i chęć szybkiego rozwiązania sprawy, pomocy Ujgurom. Trzyma rękę w kieszeni, pamiętam o jego zwitkach pieniędzy. Ale Zhang macha tylko zrezygnowany ręką, wraca ze strażnikami do budynku. 20 minut później – wychodzi. A raczej wychodzą. Wszyscy.
Planuję zapytać się, czy zapłacił. Ale chyba nie muszę, widząc grymas złości na jego twarzy. Idę więc z całą naszą grupą autobusową, przechodzę przez niski budynek, gdzie kolejny raz wyrywkowo sprawdzają dokumenty, otwieram drzwi, wychodzę na zewnątrz. To już? Odwracam głowę – tak! Witamy w Chinach.
WOJNA NERWÓW
Epopeja graniczna dobiegła końca. Pozostałe 700 kilometrów do Urumczi powinno zająć 8-9 godzin. Ale dlaczego wszyscy idą na piechotę dalej? I tak właściwie, gdzie jest nasz autobus?
Rozglądam się nerwowo, widzę dwie młode Chinki, które jechały z nami, zagaduję po angielsku, one ani w ząb języka Szekspira, więc poooowoli mówię: BUS… i rozkładam ręce w symbolu bezradności. Dziewczyny machają rękami, pokazują na palcach cyfrę 4 i idą dalej.
Zaczynają mi się pocić ręce. W tym czasie dobiega do mnie grupa taksówkarzy, którzy krzyczą po chińsku, przepychają się, łapią za mój plecak. Robię minę „Wara od moich rzeczy”, czekam na kogoś, kto zna angielski. JEST! Idzie mój Uzbek, wracając z toalety. Uśmiechnięty, wyluzowany, on tutaj zostaje, nie jedzie dalej. Biznesy, łapówki, dywany, cholera wie, co jeszcze.
Wciąż nie wiem, gdzie jest nasz autobus. W środku został mój drugi, podręczny plecak. Ekspresowo robię rachunek sumienia, dotyczący jego zawartości. Tablet, jakieś jedzenie, książki, wydruki rezerwacji, dysk przenośny ze zgranymi zdjęciami, bluza na zmianę.
– Nie wziąłeś swoich rzeczy z autokaru? Przecież tu trzeba zabrać wszystkie bagaże – mówi Szarof.
Pytam się o procedury, on mi odpowiada (dlaczego, ach dlaczego dopiero teraz!), że należy pieszo przejść niecałe cztery kilometry na lokalny dworzec autobusowy w Korgas – i tam powinien czekać na nas autobus. Ale czasami, dorzuca, to już jest inny autobus, chiński. Nie ten, który wiózł nas z Ałmaty do chińskiej granicy. Acha. Pachnie to prawdziwą masakrą.
POŻEGNANIE
Kolejne minuty były jak film, nagrany jednym długim ujęciem, bez cięć. W myślach pożegnałem się z tabletem i innymi rzeczami, które były rozłożone na moim łóżku w autobusie. Szarof rozpycha się wśród taksówkarzy, bierze jednego z nich, ładuje do bagażnika mój duży plecak. Taksówkarz nie zna angielskiego, tłumaczę Uzbekowi, że wolę iść na piechotę. Robi zdziwioną minę, ale kiwa głową. Kierowca chce pieniądze za nieodbyty kurs, Szarof daje mu yuany, wciska mi do ręki kilka banknotów – najwidoczniej pamiętał, że wspominałem o potrzebie wymiany części dolarów – i żegna się ze mną wylewnie.
Dookoła gęstnieje od gapiów i kolejnych taksówkarzy, wyrywam się z tego tłumu, biorę azymut na dwie młode dziewczyny, które podróżowały w naszym autobusie. Obiecuję sobie solennie, że nie spuszczę ich z oczu. Stały się moim prywatnym odbiornikiem GPS, idę za nimi.
W duchu przeklinam swoją głupotę odnośnie „procedury autobusowej” na tym przejściu. A może to coś nowego? Szanse na odzyskanie moich rzeczy z plecaka podręcznego oceniam pół na pół. Zasuwam więc niczym mały samochodzik po drodze. Ulice szerokie, ale samochodów brak. Wrażenie niesamowite, niczym w Korei Północnej: nowiutki asfalt, kilka pasów… i może ze trzy samochody, plus przemykająca z boku motoriksza. Z głośników-szczekaczek, zainstalowanych na słupach i latarniach, dobiega jakaś podniosła chińska muzyka. W parku, nieopodal, starsi ludzie ćwiczą w rytm muzyki, nie widzę żadnych dzieci. A facet, którego mijam, zajęty jest właśnie malowaniem krawężnika na biało.
Dostrzegam dużo nowych budynków niedaleko przejścia granicznego – to pochodna faktu, iż całość terenu stanowi specjalną strefę ekonomiczną. Gdzieś w tle, pomiędzy nowymi eleganckimi budowlami, prześwitują solidne góry. No tak, Brama Dżungarska niedaleko, góry Borohoro, odludzie.
Kilkaset metrów dalej widzę odrapane budynki oraz przejście pomiędzy nimi, które przekształca się w szeroki plac z naprawdę starymi autobusami, a w tle… jest! Mój King Long! Ostatnie metry pokonałem biegiem.
Dopadłem drzwi autokaru, wewnątrz nie ma żywej duszy. Sprint do mojego łóżka, jest plecak! Ale nie ma tabletu.
Połowiczny sukces; cieszę się, że reszta rzeczy z bagażu podręcznego jest na swoim miejscu. Wychodzę z autobusu, przed wejściem zaczepia mnie kierowca, palący papierosa. Pyta się – w sumie to tylko moje domysły, ponieważ mówi po chińsku – wskazując na swoją rękę i trzymany w niej przedmiot, czy to mój tablet? Sprzątnęli go z łóżka, jak przejeżdżali przez granicę, aby nikt z chińskich pograniczników go sobie „nie pożyczył”.
Uff.
Postój na jedzenie. Wykorzystanie pieniędzy od Szarofa, jakaś herbata, owoce. Dwa obejrzane filmy na odnalezionej zgubie. Ciemność. Sen.
CEL? WYKONANY PRZED CZASEM!
Poranek. Nie wiem dokładnie, która jest godzina – pora przestawić zegarek. Za oknem wieżowce. Dojechałem do stolicy Regionu Autonomicznego Xinjiang, Urumczi (Ürümqi, Wūlǔmùqí). Całość zajęła niecałe 24 godziny, jesteśmy przed czasem. Z autobusu wysypują się zaspani pasażerowie, którzy w ekspresowym tempie zabierają swoje bagaże i znikają.
Zostaję sam, jest przed 6 rano, ludzi brak. Nie do końca wiem, gdzie jestem – obok widzę ładny budynek, którego drzwi są otwarte, mimo wczesnej pory. Wchodzę do środka i przecieram oczy: okazuje się, że to łaźnia, ale urządzona na tip-top. Mam to gdzieś: siadam na wygodnej sofie i zastanawiam się, co robić dalej.
Trasa z Ałmaty do Chin pokonana. Autobusem. Przez stepy Kazachstanu i z (pseudo)terrorystami-Ujgurami.
Czas na eksplorację zachodnich Chin.
- autobus na trasie Ałmaty – Urumczi kursuje codziennie;
- czas przejazdu to od 23 do 30 godzin, jest zależny od sytuacji na drodze i formalności na granicy Kazachstanu i Chin;
- cena biletu (maj 2024) – 26,6 tys. KZT (około 230 PLN);
- w Ałmaty jest więcej niż jeden dworzec autobusowy, należy kierować się na Sayran;
- bilety można kupić bezpośrednio w kasie, również z wyprzedzeniem;
- nie jest niezbędne zabieranie prowiantu na całą drogę: autobus zatrzymuje się, można zjeść ciepły posiłek, dokonać drobnych zakupów;
- podczas zakupu biletu, należy zaakcentować „european size, not chinese size”. Zdarzają się autobusy, w których miejsca leżące sprzedawane są „podwójnie” – tam, gdzie 2 drobnych Chińczyków się zmieści, Europejczyk z Chińczykiem już niekoniecznie;
- na przejściu granicznym należy zabrać swoje bagaże (wszystkie, włącznie z podręcznymi torebkami) i nie rozstawać się z nimi do momentu ponownego wejścia do autokaru;
- dworzec autobusowy w Korgas (po chińskiej stronie) położony jest ok. 20 minut marszu od budynków przejścia granicznego;
- aby przekroczyć w ten sposób granicę Chin, należy posiadać ważną chińską wizę. Czasowy pobyt bezwizowy NIE jest możliwy.
Komentowanie jest wyłączone.