Zegarek nie kłamie. Nieco ponad trzy godziny lotu zmieniły polską, jesienną szarugę w pustynne słońce, operujące nachalnie na niebie. 180 krótkich minut przeistoczyło klasyczny zapach ponurego, rodzimego października-piździernika w egzotyczną woń dobiegającą z kamiennego garnka, w którym znajduje się kamounia z kuminem. 10 800 sekund wywróciło do góry nogami estetykę szklanych wież biurowców warszawskiego Mordoru w kamienne, kilkusetletnie ksary, przytulone do szczytów nieopodal berberyjskich wiosek.
Dla szukających urlopowej triady (święty spokój – all inclusive – słoneczna plaża nad morzem), ten kraj jawi się jako bezpieczne i tanie rozwiązanie. Dla wszystkich pozostałych, szukających przygody, historii i powiewu niecodzienności – Tunezja jest bramą do pustyni, zagadek i miejsc, gdzie czas biegnie nieco inaczej. Wszak to właśnie w Afryce lokalni mieszkańcy mawiają: „Wy macie zegarki, my mamy czas”. Witajcie na południu Tunezji.
PLANETA POŚRÓD PIASKÓW
Widziałem ich już wcześniej. Dziesiątki, setki razy. W innych uliczkach, wioskach, miasteczkach. W Algierii, Libii, Mauretanii, pozostałych rejonach Tunezji. W cieniu palm i w zaułkach bazarów. Siedzących na archaicznych, rozchybotanych zydlach, przetykanych plastikowymi fotelami. Lub po prostu kucających w półpustynnym otoczeniu, pochylając się w swoim zaabsorbowaniu nad krzywym kawałkiem czegoś, co kiedyś było na przykład drzwiami, a teraz jest niczym Las Vegas. W towarzystwie miniaturowych szklanek z herbatą, tych parzących usta i uśmiechających się zielenią listka mięty, pływającego na wierzchu. Z braćmi – kostkami, ferującymi wyrok w zakresie 1-6, na wypadek, gdyby pierwotna rozgrywka stała się zbyt monotonna.
Domino na południu Tunezji to coś więcej niż tylko gra. Zwłaszcza w تطاوين, (Tataouine). To sposób na wyrażenie emocji, na spotkanie towarzyskie, na nerwy, uśmiech, poczucie rywalizacji i męskiej jedności, wszystko wymieszane w jednym, surowym, saharyjskim tyglu. To domena dojrzałych mężczyzn, których spracowane ręce i bruzdy na czole opowiadają historię pisaną pustynnym piaskiem. Jestem tu ciałem obcym. Staram się nie przeszkadzać, łapię chwilę ulotną jak liść morwy białej, stoję z boku i obserwuję, czy na wypłowiałym od tysięcy kaw i partii stoliku pojawi się nowy kamień.
I pojawił się.
1-1.
Dublet.
Pamiętam moją ostatnią amerykańską włóczęgę, gdy pola kukurydzy zmieniły się w pustynny krajobraz Nevady. Na poboczu drogi, która wiodła prosto przez kilkadziesiąt kilometrów, niczym naprężona lina, stał słup-banner z surrealistycznie brzmiącym zdaniem:
Gdybyś mieszkał tutaj, byłbyś już w domu.
Dla graczy w domino Tataouine to dom. Dla nich nasze „nic” to „wszystko”. Dalej na południe są już tylko małe wioski, piach, kamienie – i granica z Libią oraz z Algierią. Nie na darmo Tataouine to prawdziwa brama na pustynię, porte du désert.
Nikomu się nie spieszy. Jedyną osobą, której się spieszy, jestem ja. Gracze mają czas. Walutę, której znaczenia nie rozumiemy w Polsce, Europie, w cywilizacji – do momentu, gdy zaczyna nam jej brakować. Niekiedy chcemy zapłacić, chcąc wydać te środki na spotkania z bliskimi, realizację pasji czy po prostu nicnierobienie… a nasza sakiewka z przegródką, w której trzymamy czas, jest pusta. Mamy za to mnóstwo innych banknotów: nerwica, przebodźcowanie, stres i milion chorób cywilizacyjnych.
Wygląda na to, że ratunek jest w prostocie, w dekonstruowaniu potrzeb (aby na pewno potrzeb?), za które płacimy pieniędzmi znaczonymi przez cywilizację zapierdolu. W skupieniu się na łaknieniu tych najważniejszych atomów. Doskonałość nie jest wtedy, gdy nie możemy nic już dołożyć. Doskonałość jest wtedy, gdy nic już nie możemy ująć.
Uciekam więc, kradnąc zastaną chwilę hazardu na zdjęciu. Od razu wiem, że zredukuję fotografię, pozbawię ją kolorów, zmienię w czarno-białą kliszę, odpowiadającą lepiej całemu otoczeniu. Wiem również, że nie zrobię tego z mieszkańcem Tataouine, który przechodzi właśnie nieopodal Cafe Elksar, trzymając w ramionach swojego wnuka. Chłopiec w kolorowych spodniach wczepiony jest w dziadka. Przy nogawce seniora odcina się zielona bluza młodej damy, która badawczym wzrokiem obejmuje cały plac. Leniwie płynie życie codzienne, w którym przez moment jestem wolnym elektronem, krążącym wokół ich bezpiecznej i znajomej okolicy.
Mając więcej czasu, z przyjemnością zastygłbym w bezruchu, w lepkim od gorąca powietrzu Tataouine. Czekając na to, aż receptą na wylosowany kamień domina, zwany mydłem, będzie Matador. Ale zegarek na nadgarstku pika w rytmie staccato. Jadę więc z moimi towarzyszami poza miasto, którego nazwa zainspirowała George’a Lucasa do ochrzczenia pustynnej planety mianem Tatooine. A, przy okazji, do unieśmiertelnienia w słynnych „Gwiezdnych Wojnach” sporej części Tunezji.
GWIEZDNE WOJNY, LUDZKIE PROBLEMY
Ksary to swoiste zamki pustyni. Potęga. Nieme świadectwo tego, że nawet na niegościnnej ziemi można zbudować wielozadaniowe obiekty: połączenie spichlerzy, fortec i części mieszkalnych. Z zewnątrz – jednolite i zwarte, bez okien, odstraszające potencjalnych napastników. W środku – przytulne, z wewnętrznym dziedzińcem i licznymi ghorfami, które w czasach minionych wypełnione były zapasami, wodą, ludźmi. Zamykając oczy, bez trudu można przenieść się do czasów, w których ksary tętniły życiem, stanowiąc przeciwwagę dla niegościnnej pustyni.
Ale nic nie dzieje się bez konkretnego powodu. To nie fanaberia skłoniła mieszkańców tych terenów do wznoszenia konstrukcji, które przypominają Manhattan. Przyczyna była bardziej prozaiczna: konfederacja plemion arabskich (Banu Hilal), która kilkaset lat temu zagarnęła obszary Afryki Północnej, przyniosła ze sobą zniszczenie, stopniową arabizację tych terenów oraz potrzebę wznoszenia budowli, dzięki którym można było dać odpór najeźdźcom ze wschodu.
Oglądam więc, w palącym słońcu, wnętrze ksaru Ouled Soltane (قصر أولاد سلطان), podziwiając wielopoziomową, kamienną konstrukcję. Upał skutecznie gwałci poczucie równowagi, rozrywa struktury-synapsy odpowiedzialne za komunikację między moją chęcią zwiedzania i pragnieniem nicnierobienia w towarzystwie samochodowej klimatyzacji. Wspinam się na schody pozbawione barierek, szukając – bezskutecznie – powtarzalnych wzorów. Wyobraźnia płata figle: to przecież lokacja Mos Espa, gdzie dorastał Anakin Skywalker w filmie „Gwiezdne wojny: część I – Mroczne widmo”.
Spójrz na te budynki. Każdy jest inny – i nie ma w tym przypadku. Różna wysokość powodowała, że wnętrze ksaru było ocienione przez więcej godzin, niż gdyby wszystkie były takie same.
Tak mówi mi Chekib Chahbani, dyrektor Tunisian Travel Service – a ja nie mam najmniejszych podstaw, aby wątpić w jego słowa. Szukam więc cienia i łapię nitki wspomnień, doszukując się w pofalowanych liniach budynków ksaru Ouled Soltane podobieństw do dzieł mistrza Gaudiego. Absurdalne? Może tak. Ale wyobraźnia pracuje.
Rozglądam się dookoła. Część z ghorf została wykorzystana jako schowki dla miejscowych sprzedawców pamiątek, w innych hula piasek, w towarzystwie amfor i naczyń, w pobliżu których wylegują się węże. Jeżeli teraz dominuje tu specyficzny bezwład i cisza, przetykana głosem muezzina z pobliskiego meczetu, to jak musiało wyglądać to wiele pokoleń temu? Próbuję zaczepiać sprzedawcę herbaty, ale natrafiam na barierę językową. Tunezyjczycy mawiają, że żart w rozmowie jest jak sól w potrawie – wygląda na to, że soli tu nie uświadczę…
Dwadzieścia minut (i dwie filiżanki gorącej, słodkiej jak ulepek herbaty) później – zbieram się do opuszczenia spichlerzy. Ocieram pot z czoła. Magii sagi George’a Lucasa, także tej spod znaku kiczu, tutaj już nie ma… i to jest chyba dobra zachęta dla tych, którzy wolą historię opartą na faktach niż imaginacje scenariuszowe rodem z Fabryki Snów. W sumie mam szczęście, podczas mojej obecności w ksar Ouled Soltane nie było zbyt wielu odwiedzających. Być może to kwestia prażącego słońca, być może październikowej daty wizyty. Od tętniącej wypoczynkowym rytmem Djerby dzieli mnie blisko dwieście kilometrów.
Nagle: niespodzianka! Szukam śladów Gwiezdnych Wojen, a znajduję małą istotę. Piszczącą, zakurzoną, przestraszoną. Koci osesek, wczepiony pazurkami w moje przedramię, wędruje w górę, do mojej szyi, centymetr po centymetrze. Kruchość jego wychudzonego ciałka kontrastuje ze spichlerzami, ksarami, historią ostatnich 500 lat.
Miecze świetlne, X-wingi, Anakin Skywalker, cały ten sztafaż hollywoodzki, który obrósł w kult i legendę? To nie jest istotne. Istotne jest to, aby kociak na moim ramieniu nie spadł na ziemię, niczym meteoryt, który 93 lata temu zrobił w okolicy niezły bałagan. Delikatnie odkładam go na ziemię, wychodzę przed budynki, wprost na drogę prowadzącą do innych ksarów i w okolice cmentarza Al Karashiwah. Na drodze nie ma żywej duszy, za mną słyszę kroki mojego kolegi, szybkie pstryk, pstryk – i już wiem, że ten moment i ta kocia wspinaczka zmieni się w fotowspomnienie…
JEDEN BOHATER, SIEDMIU ŚPIĄCYCH, PIĘCIUSET W STAGNACJI
– Tutaj, pan zobaczy. To oryginalne kanistry z czasów kręcenia Gwiezdnych Wojen – człowiek sprzedający bilety wstępu do Ksar Hadada szybko klepie wyuczoną formułkę. Leżą na kamiennym murku, tuż obok wypłowiałych fotosów z filmu George’a Lucasa. Słońce zmieniło kolorowe fotografie w wyblakłą pamiątkę, kontury rozmywają się, twarze zaczynają zlewać się z otoczeniem. Za rok-dwa próba odgadnięcia, kto z aktorów jest na tych zdjęciach, będzie praktycznie awykonalna.
Spacer nie zajmuje dużo czas. Niektóre z jaskiń zostały zmienione w hotel, pozostałe straszą wystającymi kamieniami i resztkami czasów minionych. Może to kwestia percepcji, ale w ksarze Ouled Soltane mocniej można wczuć się w rolę młodego Dartha Vadera, który został naczelnym uber-złolem w klasycznej trylogii Star Wars. No, ale przynajmniej mają taboret, nad którym złote litery dumnie informują, że to również jest miejsce znaczące w całej historii.
Siadam zatem, ale nie w celu kontemplacji krajobrazu. Tu po prostu jest cień. Wracając do punktu startowego, nakładam na głowę hełm Dartha Vadera. Taka zabawa w „no, I am your Father”. Wyglądam jak wypłosz na wakacjach. To nie był dobry pomysł.
Po wyjściu z terenu „gwiezdnowojennego” – czysty zachwyt nad formą. Podwójny. Drugi był spodziewany – berberyjska, zrujnowana wioska-twierdza Chenini od dawna figuruje na liście obowiązkowych punktów do odwiedzin dla tych wszystkich, którzy kręcą się po pustynnych terenach południowo-zachodniej Tunezji. Co ciekawe, wcześniej skutecznie udało mi się omijać to miejsce, nie z powodów intencjonalnych, lecz z zupełnego przypadku, obranej marszruty, braku czasu czy weny. Tym razem tak nie było.
…ale zanim dojechałem do Chenini, nastąpił pierwszy zachwyt. Tym skuteczniejszy, bo niespodziewany. Meczet, usytuowany praktycznie vis-a-vis terenu, gdzie kręcono Mroczne Widmo, nie wygląda z zewnątrz jak obiekt wart uwagi. Ot, ponadsiedemdziesięcioletni budynek. Ale coś klasycznie-nieuchwytnie zwiewnego wisiało w powietrzu. I spadło na mnie w półcieniach, w miejscu prozaicznym do bólu. Może to kwestia gry świateł? Prostoty geometrii formy, palety barw, w której czerń, błękit, biel i mięta tworzą spójną kompozycję?
Nie umiem tego dookreślić, po prostu domknąłem swoją postacią półkole i trwałem w niemym zachwycie.
Dojeżdżam(y) do Chenini. Droga wije się jak pustynny wąż, meandrując wśród rumoszu skalnego. W głowie rezonuje legenda o zamurowaniu tu – żywcem! – siedmiu osób. Oddaję głos znajomemu podróżnikowi z Notes From Camelid Country:
Istnieje kilka różnych wersji legendy o Siedmiu Śpiących, pochodzącej z ok. 250 r. n.e. W tradycji katolickiej opowieść ta mówi o siedmiu chrześcijanach prześladowanych przez Rzymian, którzy schronili się w jaskini niedaleko Efezu. Jaskinia została zamknięta / zamurowana, z nimi (wciąż żywymi) w środku. Kilka wieków później pewien rolnik odkrył jaskinię – i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu znalazł wszystkich siedmiu mężczyzn żywych i zdrowych. Wszyscy wierzyli, że spali tylko jeden dzień.
Niemal identyczna wersja tej historii pojawia się w Koranie. Według niej śpiący byli prześladowani za swoją wiarę – i spędzili 309 lat w jaskini. W tym czasie urośli do czterech metrów wzrostu. Koran nie wspomina o dokładnym położeniu jaskini.
Ale to tylko legenda, która nie przykryje problemów, z jakimi zmaga się blisko pięciuset mieszkańców wioski u podnóża imponujących skał. Problemów, dotykających każdego aspektu codzienności.
To prawdziwy koniec świata – dość powiedzieć, że według encyklopedycznych danych, miejscowi rolnicy i pasterze dopiero w 2013 r. mogli zacząć korzystać z internetu. Wcześniej nie było tutaj zasięgu. A czego nie ma teraz? Wszystkiego.
Domy i ksary, nad którymi góruje meczet i resztki legendy o siedmiu śpiących, wydają się być bez życia. Nie słychać szczebiotania dzieci, nie widać ruchu w obejściach, marazm i inercyjność wisi w powietrzu. Bezwład. Beznadzieja. Brak perspektyw. Kto żyw – i kto miał taką możliwość – wyprowadził się do Tataouine. Pozostali są skazani na trwanie. Trwanie i przetrwanie. Mając dookoła pejzaż, który urywa głowę swoim surowym pięknem.
Przemknąłem obok miejsca, które było oliwiarnią. Minąłem piekarnię z czasów troglodyckich i wdrapałem się na sam szczyt. Spojrzałem wokół, mając poczucie déjà vu z Edge Of The World w Arabii Saudyjskiej, gdzie byłem w czerwcu. Przypomniałem sobie niesamowity artykuł o tym miejscu, który ukazał się w ubiegłym roku w The New York Times.
– Dawne życie, oparte na tłoczeniu oliwek i hodowli owiec, znika w obliczu suszy. Pani Najjar nie chce ryzykować śmierci, udając się w podróż przemytniczą łodzią do zimnej i wrogiej Europy, jak zrobiło to wielu tunezyjskich braci i sióstr […] Jesteśmy tu sami.
I pomyślałem, że coś, co dla mnie jest zwykłym dniem w Polsce, dla mieszkańców Chenini byłoby najpiękniejszym dniem w ich życiu.
W SZPONACH HAZARDU?
– Nas, Tunezyjczyków, wciąż traktuje się bardzo stereotypowo. Turyści przylatują z Europy i dziwią się, że kobiety nie są zakryte od stóp do głów, że mamy supermarkety, że wieczorem można pójść do baru hotelowego na drinka i potańczyć. A my na ulicach mamy sporo najnowszych samochodów, na Dżerbie całkiem niezłe kasyno, a w kieszeniach lokalnych biznesmenów jest duża gotówka.
Tak mówi mi Marouen Baouindi, rezydent biura podróży Sun & Fun na tunezyjskiej wyspie Dżerba. – Połowa Tunezyjczyków jest tradycjonalistami, druga połowa bawi się i korzysta z życia – śmieje się Marouen, pokazując pełen garnitur śnieżnobiałych zębów i operując najczystszą polszczyzną. Taką, której może mu pozazdrościć część z naszych rodaków.
Facet jest wulkanem pozytywnych emocji. Marouen to człowiek, który roztacza wokół siebie więcej dobrej energii niż Anna Dymna podczas działań prospołecznych. To nie jest mój pierwszy kontakt z nim, z satysfakcją odnotowuję, że przez ostatnie kilka lat nic się nie zmienił: on wciąż składa się z uśmiechu dookoła głowy oraz z zestawu słów → „nie ma problemu”.
I faktycznie, nic dla Marouena nie jest problemem. Daktyle z Sahary, jakże inne w smaku niż te smętne resztki, dostępne w sklepach dla turystów? Granaty, których sok pozwala zapomnieć o wszystkich problemach tego świata? Zmiana pokoju w hotelu na dowolny inny? Załagodzenie problemów, które wychodzą na linii turyści-personel? Szybko, sprawnie szast-prast, załatwione.
No, ale do kasyna ze mną nie poszedł.
Trafiam więc tutaj w towarzystwie mieszanym, wciąż uśmiechając się na myśl o mojej ostatniej wizycie w tym miejscu, kilka lat temu. Inne czasy, inne towarzystwo, inne cele. Przemykam niespiesznym krokiem przez salę do pokera. Żetony, będące równowartością kilku miesięcznych pensji przeciętnego mieszkańca Tunezji, poukładane są na stole w równiutkie stosy. Kuszą tych, którzy lubią ten specyficzny dreszczyk emocji, gdy to los może nam sprzyjać, wołając wcześniej: odwagi!
W sąsiedniej sali – ruletka, która czeka na zakręcenie i obstawianie. Straight Up, 1st 18, Corner Bet – zamykając oczy mogę bez trudu wyobrazić sobie powyższe zakłady, które gracze wypowiadają w emocjach, obserwując krupiera i czekając na moment, w którym kulka po wytraceniu energii kinetycznej wpadnie do przedziału oznaczonego wybranym numerem.
A może coś prostszego? Automaty hazardowe wściekle mrugają, piszczą, domagają się uwagi. Niczym w Las Vegas, w rzędach, jak wojsko na paradzie.
– Do naszego kasyna wpuszczamy tylko osoby pełnoletnie oraz obcokrajowców.
…opowiada nam kierownik, oblizując suche wargi. Hachmi wygląda, jakby przebywał w tym miejscu od zawsze: czarny garnitur, czarny kapelusz, biała koszula, czerwony krawat. Styl, która budzi jednoznaczne skojarzenia z amerykańskimi filmami lub grabarzem, który za moment wskaże sękatym palcem kogoś z naszej grupy i zadudni ponurym głosem: meurs, espèce de canaille! Ale to pozory, ten monsieur jest miły, uprzejmy, pomocny.
Jeżeli więc nie hazard, to co tutaj robię? Tym razem poczułem emocje… kulinarne, gdy w pięknie zdobionej (ach, te sufity!) sali na piętrze Grand Casino de Djerba na moim talerzu rozgościł się filet z wołowiny w towarzystwie sosu, rozmarynu i grzybów. Do tego deser, wino, widok z tarasu na okolicę. Jest, cóż, godnie. Czy aby na pewno jestem na Dżerbie, którą wielu utożsamia z Odyseją Homera i wymienioną tamże mityczną Wyspą Lotofagów?
W OBJĘCIACH SZTUKI
Odpowiednie dać rzeczy słowo? Niekiedy wystarczy drobiazg, iskra, idea. Wiara w to, że nie wszystko musi być policzalne, racjonalne, rozumne. Zaczęło się od wydarzenia artystycznego, równe dziesięć lat temu. Do wioski Erriadh, położonej niedaleko Houmt Souk (حومة السوق) w Tunezji przyjechało stu pięćdziesięciu artystów z ponad trzydziestu krajów. Cel? Stworzyć ćwierć tysiąca (250!) murali, które na tle śnieżnobiałych ścian lokalnych budynków wyglądały na dzieła z innej galaktyki artystycznej.
Całość jawiła się jako dość odważny pomysł, zważywszy na to, że Jaśminowa Rewolucja zakończyła się zaledwie trzy lata wcześniej, a w tym arabskim kraju sztuka nigdy nie była priorytetem. Zwłaszcza po ucieczce prezydenta Zina Al-Abidina Ben Alego do Arabii Saudyjskiej.
Mamy rok 2024, a Djerbahood – bo tak nazywa się to zagłębie sztuki na wyspie Dżerba – nie zostało zniszczone, przemalowane, nie zniknęło pod farbą bylejakości i jednorodności. Nikt nie porwał się z wiaderkiem odchodów, aby zamazać sztukę. Całość w dalszym ciągu funkcjonuje, bezpośrednio na murach budynków, w labiryncie uliczek, jako kontrapunkt do miazmatów poprzedniej epoki. Ba, wciąż przybywa nowych prac, również artystów z Polski.
Djerbahood stało się modnym miejscem, nowoczesnym plastrem na skostniałym organizmie. I, jednocześnie, sporą atrakcją turystyczną dla odwiedzających wyspę.
Rozpiętość tematyki, którą ilustrują murale, jest ogromna. Dzieła stricte podszyte przekazem politycznym sąsiadują z fantastyką, której nie powstydziłby się Wojciech Siudmak. Abstrakcyjne i niefiguratywne plamy kolorów korespondują z hiperrealistycznymi portretami. Elementy tradycyjne, arabskie koegzystują w artystycznym misz-maszu z wizerunkami zdobyczy cywilizacji.
Cudowny bałagan pojęć, bajzel dla miłośników nie tylko street artu. Mimo szczupłości czasu, który mam tym razem, z przyjemnością urywam się z głównego szlaku spacerowego. W mniejsze uliczki, zaułki, śladem swojego nosa. W dzieła i dziełka wszelakie, kręcąc się bez planu. Odkrywając miniatury nabazgrane w niedostępnych miejscach… nie rezygnując z wyłapywania szczegółów w monumentalnej wielkości muralach.
Tutaj milion słów jest zbędnych, tutaj musi nastąpić redukcja odbioru do samych zdjęć. Zajrzyjcie zatem ze mną do Djerbahood, które paraduje w galerii przed wami, zachęcając do kliknięcia w każdy obraz ↓
CO Z TĄ TUNEZJĄ?
Morze Śródziemne, doświadczane z tej perspektywy, jest jak ciepły basen. Dookoła mnie słyszę śmiechy, rozmowy, zaczynają się tańce. Blisko 120 agentów turystycznych z Polski, którzy posiadają w swojej ofercie wyjazdy do Tunezji (realizowane przez biuro podróży Sun & Fun Holidays), uczestniczy w podsumowaniu sezonu letniego. To nie tylko przedstawiciele sieci agencyjnej, ale również kadra zarządzająca, zagraniczni kontrahenci i dziennikarze turystyczni.
Właścicielka niewielkiego biura podróży z południa Polski (w pełni gotowa na dzisiejszą Galę i rozdanie nagród: suknia, szpilki, uśmiech, bojowy nastrój) przekonuje mnie, że tutaj nie ma przypadku. – Sprzedaję marzenia. Bo wakacje, wyjazdy, to najczęściej spełnianie marzeń. Tunezja często jest w czubie zapytań: jest piasek, jest słońce, jest gwarancja pogody, jest tanio. Dla polskiego turysty to sztos za rozsądne pieniądze – opowiada.
Taki to wyjazd, łączący sacrum i profanum, Mega Fun Tour połączony z press tourem dla dziennikarzy oraz z możliwością tego, co uwielbiam: prywatnego wtykania nosa tu i ówdzie, węsząc za reporterskimi miniaturkami, w których odbija się duch danego miejsca, regionu, kraju. Jeszcze nie wiem, że kolejny dzień będzie kolorowy niczym koliber.
Mimo końcówki października, jest ciepło, spokojnie. Czasy obaw o bezpieczeństwo w Tunezji odeszły (oby) do historii. Smutna statystyka pokazuje, że większe niebezpieczeństwo czyhać może na turystów w niektórych krajach europejskich. Ale jak już o statystykach mowa: widzę powrót mody na Tunezję. Wielokrotnie zwracałem na to uwagę jako ekspert branży turystycznej w programach telewizyjnych, audycjach radiowych, artykułach w prasie drukowanej i w internecie. Rekord z 2010 r. (280 tys. turystów z Polski) już teraz, w połowie października 2024 r., jest pobity. Zanosi się na kolejny marsz w górę.
Brakuje mi klamry, którą mógłbym spiąć te kilka dni w Tunezji. Ale chyba już wiem, kto mi w tym pomoże – obok mnie przemaszerował właśnie Paweł Kulesza, który jest chyba najbardziej kompetentnym człowiekiem w temacie Tunezji w Polsce. Paweł obecnie spełnia się jako marketing manager w GTS Poland. Ale wcześniej – przez kilkanaście lat! – reprezentował Tunezyjski Urząd ds. Turystyki w Polsce. Znamy się milion lat, zjedliśmy wspólnie beczkę soli. To jest ten moment, gdy możemy pozwolić sobie na pełen luz.
Pytam Pawła, czym dla niego jest Tunezja?
– Dla mnie? Przede wszystkim moją drugą albo nawet i trzecią ojczyzną – przypominam, że wychowywałem się jako dzieciak na Wybrzeżu Kości Słoniowej, tak więc afrykańskie klimaty nie są mi obce – śmieje się Paweł. – Wiesz, lubię zawsze tu wracać, czuje się jak u siebie. Doskonale rozumiem tutejszą kulturę i pewną mentalność. Moje afrykańskie dzieciństwo spędziłem w dużej mierze z kolegami Libańczykami, którzy zaszczepili we mnie zamiłowanie do orientu – dodaje mój kolega i imiennik.
A co się zmieniło od czasu, gdy Paweł przyjechał tutaj po raz pierwszy?
– Dobre pytanie, Panie Podróżniku (śmiech). Co do zmian, które zaszły na przestrzeni moich prawie 25 lat spędzonych na podróżach do tego kraju – muszę powiedzieć, że na szczęście niewiele ich jest. Nie wspominam oczywiście o ogólnym postępie i rozwoju, który dotknął cały świat w tym również Tunezję! – zaznacza Paweł Kulesza. – Natomiast Tunezyjczycy zawsze byli bardzo gościnni, otwarci i przede wszystkim tolerancyjni. I to się nie zmieniło, dlatego ten kraj tak przyciąga i pasjonuje wielu podróżników ceniących nie tylko łagodny klimat oraz różnorodność poszczególnych regionów, ale przede wszystkim ludność, która zawsze z uśmiechem i radością wita obcokrajowców na swojej ziemi – dodaje.
Coś w tym jest. Przypominam sobie nasze spotkania z Pawłem, podczas których opowiadał, że Tunezja jest o tyle fajnym kierunkiem, iż każdy znajdzie coś dla siebie. Różnorodność produktów, ale też regionów powoduje, że w ekspresowym tempie możemy spod parasola na plaży znaleźć się pośrodku pustyni, przenieść się do amfiteatru w Al-Dżamm (El Jem) a za chwilę zagrać partyjkę w golfa czy też skorzystać z zabiegów odnowy biologicznej.
Prezes Sun & Fun Holidays, Semir Hamouda, zachowuje optymizm, dzieląc się z dziennikarzami garścią statystyk:
– Patrząc na wyniki sprzedaży, notujemy w tej chwili ponad 20 procentowy wzrost liczby rezerwacji do Tunezji na przyszły rok w porównaniu do analogicznego okresu sprzed 12 miesięcy.
Semir Hamouda, 29.10.2024 r.
Czas pokaże, czy branżowe predykcje odnośnie Tunezji i jej popularności wśród polskich turystów się sprawdzą. Na ten moment: to jeden z trzech kierunków (oprócz Turcji i Bułgarii), który ma najlepszą relację jakości do ceny.
A to – jak doskonale wiemy – dla polskiego turysty ma niekiedy decydujące znaczenie.
- informacje (w języku angielskim, artykuł The New York Times) o Chenini → TUTAJ
- oficjalny serwis internetowy projektu Djerbahood → TUTAJ
- raport Polskiej Izby Turystyki (dane z Fly.pl / Travelplanet.pl / wakacje.pl) o zagranicznych wakacjach naszych rodaków → TUTAJ
Pan Podróżnik przebywał w Tunezji jako niezależny dziennikarz na zaproszenie BP Sun&Fun, GTS & ONTT. Podmioty zapraszające nie miały wpływu na treść sformułowań i opinii, zawartych w reportażu. Fotografie użyte w tekście: Paweł Kunz (panpodroznik.com), Paweł Jakubowski (lubiepodroze.eu).
Komentowanie jest wyłączone.