TAJEMNICA, GAZ I PORNO
Ważny Pan numer 1:
– Procedury są jednoznaczne. Droga oficjalna może potrwać kilka miesięcy.
Ważny Pan numer 2:
– Tam nie ma nic interesującego.
Ważny Pan numer 3:
– To nie jest pytanie do mnie.
Ważny Pan numer 4:
– Nie o wszystkim mogę mówić. Odsyłam do biura prasowego.
Chęć dotarcia do serca rosyjskiej energetyki jest pomysłem z gruntu szalonym. Nieco ponad 150 km odległości… ale nie o odległość i koszty tutaj chodzi. Droga oficjalna? Bawienie się w setki pozwoleń, dziesiątki zmitrężonych godzin na wyjaśnianiu celu podróży, specjalna wiza, potwierdzenia, bumagi. Bez jednoznacznej deklaracji, że starania zakończą się pozytywnie. Z Polaków całość mógł podejrzeć Andrzej Zaucha – dziennikarz blisko 10 lat temu gościł w tych regionach, wizytę opisał w Newsweeku. Sporo okrągłych słów.
Problem w tym, że nie zamierzałem iść taką drogą, występować o dziennikarskie glejty i odbijać się od kolejnych drzwi. Do Rosji wjechałem na wizie turystycznej, i jak prawdziwy backpackers, chciałem zrobić to po swojemu.
Trzeci raz w życiu jechałem w bagażniku samochodu osobowego, przykryty kocem. Reguły znałem, są boleśnie proste: jeżeli mnie nakryją na którymś z posterunków, mam mówić, że bagażnik był otwarty i się do niego włamałem. Jeżeli mnie złapią na terenie kompleksu, od razu mam krzyczeć, że jestem z Polski i proszę o kontakt z Policją i konsulem.
W każdym przypadku ani słowa o tym, że ktokolwiek mi w tym pomagał.
10 tysięcy rubli. I okrągłe zero gwarancji, że się uda.
Głupota? Pewnie tak. Ciekawość? Zawsze.
Jak wygląda miejsce, skąd pochodzi znacząca część rosyjskiego budżetu? Imponująco. Miałem okazję widzieć infrastrukturę gazową w Katarze. Ta w okolicach Nowego Urengoju niczym nie odbiega od tego, co można zobaczyć w Zatoce Perskiej. Tajemnicą poliszynela jest to, że całość została zaprojektowana nie tylko dzięki rodzimym fachowcom, ale także sile zaciężnej: doskonale opłacanym specjalistom z Zachodu.
Oczywiście nikt z zachodnich kooperantów nie rozdzierał szat, gdy władze Rosji zdecydowały się na aneksję Krymu lub wysłały swoich hakerów do robótki przy amerykańskich wyborach prezydenckich. Biznes to biznes.
Tutaj wszystko jest na serio. Zakaz picia (nakryją pierwszy raz? Ostrzeżenie plus kara finansowa. Recydywa? Pożegnaj się z pracą). Skoszarowanie niczym w wojsku: kiedy nie pracujesz, przebywasz na terenie specjalnego hotelu. Praca zmianowa – pracujesz 6 dni w tygodniu, jeden dzień jest wolny.
– I w ten dzień po prostu śpię. Nic nie robię. Odpoczywam.
– Rozrywka?
– Filmy. Wymieniamy się przenośnymi dyskami HDD.
– A internet?
– Też. I pornografia. Prawie same chłopy, sporo osób wykształconych ale atmosfera i rozmowy niekiedy jak w więzieniu. Kiedyś chcieli zakazać dostępu do sieci, to niemal rewolucja była.
– O czym możesz opowiadać?
– O ryciu w ziemi, już grubo ponad 4 km w głąb. Wszystkie pola są połączone siecią dróg wewnętrznych. To jedno, ogromne gazowe miasto, zamieszkałe przez niewielu ludzi. Od naszej pracy i wydajności zależy budżet Rosji. I nikt na nic nie szczędzi pieniędzy. Najlepszy sprzęt, najlepsi fachowcy, nie ma żadnych limitów.
– Brzmi strasznie poważnie.
– Bo to są poważne rzeczy. Nie powinienem z Tobą rozmawiać.
Porozmawiał i wpuścił tylko z jednego powodu. Jego kuzynem jest Igor. Ten sam, który zrobił mi wykład o kościach Polaków i innych więźniów, bielejących na trasie budowy kolei. Ten sam, który wziął ode mnie 10 tys. rubli – prosząc, abym nie wspominał o tym fakcie. Ten sam, który wiele lat woził wszystkich przez syberyjską nicość z Nowego Urengoju w okolice złoża Piescowoje.
Zakazy, nakazy, bramy, kamery, przepustki. A i tak „czynnik ludzki” powoduje, że niemożliwe staje się możliwe.
– Pogadałeś?
– Pogadałem.
– No to nazad do Nowego Urengoju.
…dopowiadając tych słów, wyrzuca żarzący się niedopałek papierosa na ziemię, tuż obok dużej rury. Jestem przerażony. Wiem, że tu wszystko jest skomputeryzowane, bezpieczne, że nic nie powinno się stać. Ale niekiedy się dzieje. Jak w Czarnobylu.
Mam mokre plecy, jak sobie pomyślę o konsekwencjach, gdyby to wszystko wybuchło. Bzdura, ale wyobraźnia pracuje. Centrum rosyjskiego wydobycia gazu. Katastrofa. Byłbym w Teleexpressie.
W milczeniu wracamy do miasta. A Igor złapał wisielczy humor. Zanim odwiezie mnie na moją kwaterę, przejeżdża obok budynku policji i przebąkuje, że jakby spełnił swój obywatelski obowiązek, to może nie musiałby z miesiąc na maszynie jeździć. Słowa wiszą w powietrzu, ważą tonę.
Jestem w pokoju. Odpalam internet, próbuję coś czytać, odpisuję na maile. Mylę litery, jeszcze mi się trzęsą ręce.
Nie tylko na złożach gazowych widać pieniądze. Novatek, Achimgaz, Nortgaz, Sibnieftgaz, Rospan, Arktikgaz. No i oczywiście Gazprom. Listę można ciągnąć, wyliczanka firm, które robią tutaj pieniądze jest długa.
Ich siedziby w Nowym Urengoju zdecydowanie wyróżniają się na tle paskudnych, odpychających bloków, w których mieszka 95 proc. obywateli. Jest pięknie i na bogato.
Gazprom zapewnia nie tylko pracę. Dużo zależy od charakteru zadań, które należy wykonać. Inne są wymagania dla osób umysłowych, inne dla specjalistów, spawaczy, przedstawicieli technicznych zawodów. W grę wchodzi często także wikt i opierunek oraz wszystkie kwestie poboczne, w tym transport do miejsca pracy.
Na ulicach trudno nie dostrzec pojazdów, które służą tym celom – a na zasypanych śniegiem chodnikach dominują grupki mężczyzn, którzy właśnie ową pracę skończyli.
GRA POZORÓW I MARTWA DROGA
– Nie patrz na to w ten sposób, pozory mylą. To jest naprawdę ciężkie miejsce do życia. Wyniszcza człowieka, nicuje do cna. Jak jesteś piękny i młody, to popracuj tutaj parę lat i spieprzaj tam, gdzie da się żyć a nie wegetować.
– A jak nie jesteś już pierwszej młodości?
– To gnij tutaj tak, jak ja.
Ludmiła wali prosto w oczy. Pochodzi z Ukrainy, przyjechała tutaj („– Polarnyj krug, brzmiało jak przygoda”) ponad 10 lat temu. Ma śmiejące się oczy i zaczesaną do tyłu grzywkę, którą upięła spinką. Brudny kosmyk włosów opada jej na czoło, łańcuszek delikatnie błyszczy się na jej szyi, puszczony samopas w dół. Naoglądała się wzlotów i upadków.
Ludzi, których jakieś dziwne siły pchały w syberyjską pustkę, wprost w ramiona śmierci.
– Nie wytrzymywali. Rozbierali się do naga i biegli przed siebie. Jak w amoku. A przecież wiedzieli, że już nie wrócą. Przy minus 40 stopniach to kwestia kilkunastu minut, może nieco dłużej.
Znam ten opis, brew mi nie idzie do góry. Nie jestem zdziwiony – czytałem o białej gorączce w książce Jacka Hugo-Badera. Alkohol plus ekstremalne warunki bytowe potrafią doprowadzić człowieka do takiego stanu.
I nie mówimy tutaj tylko o przyjezdnych, ale również o autochtonicznych ludach, które zamieszkują Jamalsko-Nieniecki Okręg Autonomiczny. To Nieńcy, Chantowie, Selkupowie.
– To kwestia braku rozrywki? Pogody? Dostępności alkoholu?
– To kwestia Północy. Nie można przykładać miary ludzi mieszkających na południu, do tego, co dzieje się na północy Syberii.
– A gdzie jest Południe?
– Wszędzie na dół od nas.
Do przodu, wciąż do przodu. Idę wzdłuż torów kolejowych. A jednocześnie w myślach odliczam kroki i zanurzam się w przeszłości. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Trup. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć. Martwa droga. Makabryczna wyliczanka. Ale prawdziwa.
Trwało to nieco ponad cztery lata. Od 1949 r. do marca 1953 r., kiedy miejsce zamieszkania z Kremla na piekło zmienił Józef Stalin. Dziecko w tym czasie z noworodka zmienia się w chodzącego szkraba, który zaczyna interesować się literkami. Rozgląda się ciekawie, jest głodne świata.
Tutaj, na północy Syberii, przez ten czas ponad 80 tys. robotników pracowicie budowało Transpolarną Magistralę Kolejową. Założenia? Blisko 1300 km torów, 26 stacji, 106 mijanek.
Realizacja? 700 km nikomu niepotrzebnej trasy, której budowa została przerwana po śmierci Stalina. Bezsensowny pomnik głupoty, poskręcane tory w tajdze i tundrze. I, bagatela, tysiące trupów, które były tylko nieistotną liczbą w planie połączenia Salechardu i Igarki. Liczył się plan. Człowiek znaczył mniej niż dobre futro. Bo dobre futro mogło posłużyć ładnych parę lat.
Patrzę na normalne, zwykłe, pospolite tory kolejowe w Nowym Urengoju… i próbuję wyobrazić sobie, jak to miejsce wyglądało blisko 70 lat temu. Martwa droga. Droga umarłych. Niewolnicza praca w nieludzkich warunkach, okupiona śmiercią Polaków, Białorusinów, Litwinów. Ludzi. I sucha notka w polskiej edycji Wikipedii:
– Dokładna liczba ofiar, które pochłonęła Martwa Droga nie jest znana.
Pamiętam książkę Tomasza Grzywaczewskiego. Nie będę zapuszczać się dalej, gdzie w otoczeniu pustkowi stoją pozostałości łagrów. Nie to jest moim celem. Zawsze w takich miejscach mam uczucie, że jestem tu zbędnym elementem. Bezczeszczę pamięć tych wszystkich ofiar, które nie miały tyle szczęścia, co ja. Przyleciałem do Nowego Urengoju dobrowolnie. Oni nie mieli takiego wyboru.
Wracając do cywilizacji, mijam przy jakimś baraku niedaleko torów, pokrytym graffiti, coś kompletnie z innej bajki. Samochód. Limuzyna. Symbol imprez i szalonej zabawy.
Lincoln, kawał bydlaka. Wiecie, taki z teledysków gwiazd rap: w środku zmieści się tabun muzyków, półnagich tancerek kręcących biodrami, całość może być skąpana w szampanie i podkreślona kreskami kokainy.
…to znaczy: mógłby się zmieścić. Aktualnie jest przysypany świeżą warstwą śniegu, stoi pusty jak brzuch GUŁAGowicza. Liczba 86 na rejestracji wskazuje, że limuzyna jest zarejestrowana tutaj. Co za ironia losu.
Umieramy w liczbie pojedynczej zawsze sami
[…]
Nie przywiązuj się do ludzi
Tylko ich kochaj
Sam wiesz dlaczego
Nie, to nie moje słowa, tylko Mirosława Welza.
POLSKIE ŚLADY. NASI TU BYLI!
– To Paweł, z Polszy.
– Z Polszy? Ja koszulkę waszego mastiera sporta mam.
– Lewandowski?
– Jaki tam Lewandowski! Chłopak u nas grał, w Nowym Urengoju!
– …???
– No popatrz (grzebie w swojej komórce – przyp. aut.), zdjęcie sobie nawet z nim zrobiłem.
Polak. Jak żywy! Zawadiacko uśmiechający się do zdjęcia. Trzykrotny zwycięzca Ligi Mistrzów. Łukasz Żygadło.
Fakieł oznacza płomień, pochodnię. Trudno o inną nazwę dla klubu sportowego, który swoją siedzibę ma w miejscu tak mocno związanym z wydobyciem gazu ziemnego. W Nowym Urengoju doszli do wniosku, że oprócz chleba ludziom należą się igrzyska. A skoro grać w piłkę nożną tutaj niezbyt się da (mimo starań) – postawiono na siatkówkę. Nierozłączna para: są pieniądze? Są wyniki!
Niewiarygodne, ale na końcu świata zbudowano jedną z lepszych drużyn siatkarskich. Wystarczyło kilka lat, aby zespół z Nowego Urengoju na stałe zadomowił się w rosyjskiej Superlidze. I to jak! W sezonie 2008/2009 zajął w rozgrywkach trzecie miejsce, a w sezonie 2016/2017 zawojował Europę, sięgając po Puchar Challenge.
Jest hala, są wyniki, jest i presja. Zespół ciągle wzmacniano – w sezonie 2012/2013 sięgnięto po… Polaka, Łukasza Żygadło. Kupiono go z włoskiego Trentino Volley. Gdzie słoneczne Włochy, gdzie północ Syberii?!
Co ciekawe, rok później do drużyny dołączył kolejny Polak, Michał Winiarski. Ale Łukasza Żygadło nie było już w Nowym Urengoju – Michał Winiarski również reprezentował barwy tej drużyny tylko przez jeden sezon.
Nie wytrzymali temperatur i odosobnienia? Nic z tych rzeczy, ich tutaj tak naprawdę… nie było. Podobnie jak cała drużyna, Fakieł Nowy Urengoj to dla miejscowych byt na wpół wirtualny. Trudno kibicować komuś, kto tutaj nie mieszka.
O co chodzi?
Rozmowa z miejscowymi o klubie siatkarskim Fakieł Nowy Urengoj nie należy do prostych. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Uzupełniając zapas Baltiki 7, tej eksportowej, napotykam szalikowca. Ale cholera, barwy chyba nie te, coś mi tu nie gra – Stiepa, który pod szyją ma zawinięty szalik Lokomotiwu Moskwa („–Urodziłem się kilometr od moskiewskiego stadionu i nie wyrzeknę się tego do końca życia”) wali łyk piwa i wali bez cenzury.
– Pazerne świnie. Każdy tylko patrzy, aby jak największy kontrakt podpisać. W dupie mają wszystko pozostałe. Przecież oni nie mają z nami nic wspólnego. Trenują i mieszkają w Moskwie, do Nowego Urengoju przylatują tylko na mecz i od razu wracają do stolicy, panicze.
– Słucham?!
– No a co myślałeś? Że oni będą się tutaj męczyć? W życiu. Lądują u nas, ogrzewanym autobusem jadą do hotelu, czasami od razu do hali, rozgrzewają się, grają i tyle.
– No dobrze, a co potem?
– Prysznic i spierdalają samolotem do Moskwy. Ot, taki to nasz lokalny klub.
Dość oryginalny sposób na budowanie społeczności lokalnych kibiców, którzy będą związani z klubem, jego herbem, wartościami. Wiecie, te wszystkie elementy składające się na kibicowanie. Wieszanie plakatów na ścianach przez małe dzieciaki, na których ich idol w wyskoku właśnie wbija kolejnego siatkarskiego gwoździa w parkiet. Śledzenie z wypiekami na buzi wszystkich aktualności dotyczących klubu. Miasto żyjące emocjami w dniu meczu „u siebie”. Doping i fanatycy na trybunach.
Może jednak da się? W „Słonecznym” centrum handlowym dostrzegam szalik z logiem klubu. Widząc, że trzymam go w ręce, podchodzi do mnie babuszka, na oko powyżej 60-tki.
– Nasze chłopaki, gieroje! Rośli jak dęby, jak oni grają!
Widać, że chce sobie porozmawiać, pochwalić się znajomością niuansów siatkówki, dość nietypowo jak na jej wiek i na miejsce rozmowy. Dowiaduję się, że zespół to prawie sami Rosjanie (w sezonie 2016/2017 i 2017/2018 nie występował w nim żaden obcokrajowiec – przyp. aut.), że w ostatnim meczu z Surgutem ci ostatni mogli tylko pomarzyć o osiągnięciu dobrego wyniku w jednym secie.
Właśnie, Surgut.
– Ciężko kibicować takim chłopakom, którzy tu nie mieszkają i nie są związani z Nowym Urengojem?
– A skąd! Popatrz na Surgut! Same przechrzty. Oni nam zazdroszczą tego, jak teraz gramy.
I tak wygląda rozmowa. Jak w subpolarnych warunkach „wychować sobie” drużynę? Przepis jest prosty:
- weź duży garnek → czytaj: zbuduj halę lub wykorzystaj miejscową infrastrukturę;
- zagotuj mnóstwo wody → czytaj: otwórz worek z rublami;
- wrzuć dobre, jakościowe mięso → czytaj: skuś „gazowymi” pieniędzmi czołowych europejskich graczy;
- dopraw przyprawami do smaku → czytaj: zapewnij doskonałe warunki;
- …a wszystko gotuj u sąsiada, bo u ciebie nie ma możliwości → czytaj: skoszaruj drużynę w Moskwie;
Wyszła zupa? Tak właśnie uwarzono klub siatkarski. Nie tylko Fakieł, ale również drużynę z miejscowości Surgut. Pełna nazwa tej drugiej? Ależ proszę → Gazprom-Jugra Surgut. Brzmi znajomo?
Chciałem wybrać się na mecz. Pokibicować, poczuć dreszczyk emocji na Dalekiej Północy. Lubię siatkówkę. Lubię atmosferę sportowego święta. Niestety, w trakie mojego pobytu Fakieł Nowy Urengoj nie grał u siebie. Precyzując: nie przyleciał z Moskwy 2300 km, aby zagrać „u siebie”.
Po powrocie do Polski znalazłem wywiad z Łukaszem Żygadło dla serwisu weszło.com
– Ludziom po prostu brakowało słońca. Życie tam naprawdę nie rozpieszczało, ale my na szczęście lataliśmy tam tylko na mecze i chyba tylko raz się zdarzyło, że zostaliśmy na tydzień. Zwykle jednak wyglądało to w ten sposób, że wylatywaliśmy z Moskwy, podróż trwała cztery godziny, potem spanie, trening, mecz i rano powrót – opowiada Łukasz Żygadło.
CODZIENNOŚĆ
Przeglądam album ze zdjęciami, które pokazuje mi Wasyl, mój gospodarz. Mocno sfatygowany, pogięte brzegi, okładka z wyraźnymi śladami po kiepowaniu papierosów. W albumie uśmiechnięci ludzie na plaży, opalają się, kąpią w rzece. Pełne słońce, zieleń, idylla.
Za oknem szaleje zamieć śnieżna. Wiatr dobija się do szyb.
– To nasz Urengoj, latem. Jest różnica, co? – rechocze Wasyl.
– Nie chciałbyś, aby tak było cały czas?
– (cisza) Chyba byłaby nuda. Cieszy mnie słońce, ale wolę jak jest nieco chłodniej.
– Nieco chłodniej? Jest minus 42!
– Minus 42? Kwestia przyzwyczajenia. Mróz to codzienność. A ja lubię moją codzienność.
– I czujesz się wtedy wolny?
– Wolny? Aby być wolnym, trzeba być wcześniej zamkniętym.
Imiona osób opisanych w reportażu z Jamalsko-Nienieckiego Okręgu Autonomicznego zostały zmienione. Reportaż otrzymał nagrodę „Relacja roku Fly4free”.
Komentowanie jest wyłączone.