ODKRYWCY, SPONSORZY I GONIENIE KRÓLICZKA

Kamerun, Kongo, Mauretania, Libia – a z drugiej strony Ural Subpolarny. Preferujesz minus 30 czy plus 30?

Na Uralu, co ciekawe, nie było wcale zimno, byłem tam w lecie (śmiech). Jakoś tak moje większe podróże się ułożyły, że zacząłem od Afryki, tam zawsze czułem się dobrze. Przy okazji: wcześniej jeździłem nieco na czuja, teraz już wiem, jak się do wyjazdów przygotować, i że w Afryce również można solidnie zmarznąć. Ale tak, muszę przyznać, że bardzo kręcą mnie ciepłe klimaty, chociaż uwielbiam literaturę polarną, mogę recytować opowieści o tych wszystkich odkrywcach.

Doznajesz uczucia bycia odkrywcą, kiedy realizujesz coś jako pierwszy, na przykład w dżungli?

Największą satysfakcję przyniosła mi wędrówka przez Kongo Brazzaville. Z perspektywy czasu czuję, że było to naprawdę wyjątkowe. Szukając wcześniej informacji widziałem że wcześniej nikt takich rzeczy tam nie robił, z wyjątkiem Mike’a Horna. Świadomość niszy, którą znalazłem i mogłem realizować, była mobilizująca. Ale gdy byłem w trakcie wyprawy, miałem sporo wątpliwości, czy będę chciał powtórzyć coś takiego – i nie czułem się usatysfakcjonowany, bo liczyłem, że nie spotkam człowieka przez 2-3 tygodnie, a wyszło „tylko” 10 dni.

Minęło 7 lat od tej wyprawy. Zmieniłeś się. Z osoby, który samotnie przedzierała się przez dżunglę, stałeś się Dominikiem – facetem od packraftów, który realizuje komercyjne wyjazdy-spływy, m.in. w Albanii.

I jest mi z tym nie do twarzy, ściągnięto ze mnie aureolę podróżnika-odkrywcy? (śmiech). Albania, owszem. Ale i Kamerun, Meksyk, niedługo kolejne nietypowe miejsca. Czuję się teraz w pełni spełniony. Nawet bardziej niż wtedy, gdy podróżowałem samotnie. Mam frajdę, że odnalazłem sobie swoją własną drogę, która pozwala mi z jednej strony robić fajne podróżnicze rzeczy, z drugiej – żyć z tego. No i mieć sporą satysfakcję z pokazywania innym moich miejsc i moich emocji.

Poznaję nieszablonowych ludzi, to są malutkie grupki. Ci, którzy decydują się na takie wyjazdy, spływy, nie są przypadkowi. Ale powiem przewrotnie: życie mnie do tego zmusiło.

Jak to?

Nie można cały czas wydawać pieniędzy i szukać, szukać, szukać. Założyłem rodzinę, trzeba jakoś żyć, mocować się z codziennością. To nie był do końca wybór oczywisty. Z drugiej strony, gdy widzę osoby takie jak Mateusz Waligóra, które zdobywają wielu sponsorów na swoje wyjazdy, i mogą żyć z samotnych wypraw…

Dominik Szmajda (c) Anna Grebieniow
Pustynia Libijska, Afryka Nowaka, 2010 (c) Anna Grebieniow

Zazdrościsz mu tego?

Trochę tak, ale gdy widzę jego zdjęcia w magazynach i te wszystkie logotypy sponsorów, to mam nieco mieszane uczucia. Ale na pewno szanuję go za to, że tak sobie dobrze radzi, pomaga mu to w realizacji wielkoskalowych projektów. Każdy ma swoją drogę do szczęścia.

Ja nie mam takiej smykałki do konsekwencji w gonieniu za króliczkiem.

Jakim króliczkiem?

Tym, któremu na imię sponsor. Oczywiście, jakby jakiś większy sponsor pojawił się i zaproponował tamto i owamto, zapewne bym się zgodził. Sam byłem przecież uczestnikiem wyprawy do Kamerunu na przełomie 2013 i 2014 roku, której głównym sponsorem był producent zegarków i biżuterii. Spłynęliśmy wtedy rzeką Dja. Ale z drugiej strony, jest to spore zobowiązanie, stres, coś mocno obciążającego. Niemniej, nie narzekam. Znalazłem sobie taką drogę – i jest mi z nią fajnie.

A droga ta znaczona jest kroplami wody na packrafcie…

To jest niesamowite, jak łatwo wsiąknąć w ten sport, który nie do końca jest sportem, a raczej aktywnością outdoorową, sposobem na spędzanie wolnego czasu na łonie przyrody. Nawet w wersji mini: wracasz z pracy, pakujesz packraft do plecaka, wsiadasz na rower, za 20 minut jesteś nad rzeką, płyniesz godzinę, dwie – i wracasz do domu, naładowany nową energią.

Z drugiej strony, tylko niebo jest limitem. Nawet na maleńkim sprzęcie, który waży 2 kg i mieści się do plecaka, można spłynąć rzekę Kongo.

Miałeś swojego packraftowego patrona, tak jak przy inspiracji do podróży rowerowych?

Wyprawy Macieja Tarasina, te pierwsze, czyli na dętkach od TiR-ów. A także chłopaki z AKTK Bystrze i wyprawy Canoandes ‘79, to co robili w Ameryce Południowej. Pamiętam, jak przeczytałem o ich wyjeździe. Miałem całość z tyłu głowy, nie dawało mi to spokoju. Pomyślałem sobie: to jest doskonała rzecz, kolejna, która daje wolność! Ok, rower również, ale tam doszedłem do pewnego limitu. Spróbowałem packraftów… i wsiąkłem.

Mój pierwszy poważny spływ małym, minimalistycznym packraftem, był esencją całego większego wyjazdu. Spłynąłem nim 1100 km, na ostatnim odcinku dołączyli do mnie koledzy z Polski. To było mocne doświadczenie, intensywne i kolorowe. Płynąłem i byłem po prostu szczęśliwy. W ogóle rzeki to jest rzecz, która od zawsze była we mnie. Pamiętam czasy studenckie, spędzanie czasu na wolnym powietrzu, dwuosobowe kajaki, swobodę. Specjalnie jakoś tak tego wtedy nie drążyłem. Ale woda przyszła potem. Wszystko było nowe, ekscytujące. Po kolejnych szkoleniach kajakarskich wiedziałem już, co było niemądre (śmiech).

Dominik Szmajda (c) arch. prywatne Dominika, panpodroznik.com
Pierwsza podróż z packraftem i biwak w dżungli, Kongo, 2018 (c) Dominik Szmajda

Rozwiniesz?

Podczas tej wyprawy do Kamerunu na dmuchanych kanadyjkach wywróciliśmy się ze dwa razy, po jednej z tych wywrotek byłem dość mocno przestraszony, bałem się, że brak umiejętności może mnie zgubić. Zaczęła we mnie kiełkować myśl, że trzeba nauczyć się różnych rzeczy, iść na kurs. Podchodziłem do tego jak do jeża, bo zdawałem sobie sprawę, że to nie jest takie szybkie, trzeba się temu poświęcić. Najpierw pojechałem na pięciodniowy wyjazd kajakarski do Austrii, tam zrozumiałem ile mi brakuje do opanowania żywiołu białej wody.

Dopiero parę lat później, dzięki ludziom z poznańskiego klubu Panta Rei zacząłem uczyć się wszystkiego od podstaw, czyli zarówno techniki pływania, asekuracji jak i różnych procedur bezpieczeństwa.

A kto teraz pływa na packraftach?

Podzieliłbym wszystkich na dwie grupy: na tych, którzy są nowicjuszami i na tych, którzy już z wodą mieli do czynienia, m.in. kajakarzy. I, co ciekawe, najwięcej jest tych pierwszych, którzy nie mają żadnych uprzedzeń.

To, co przemawia za packraftami, zwłaszcza na moich wyjazdach, to o wiele niższy próg wejścia na górskie rzeki. Packraft ma płaskie dno, jest o wiele mniej wywrotny niż kajak, znacznie szybciej można nauczyć się manewrów na rzece górskiej i czerpać z tego przyjemność. Aby nauczyć się tego na kajaku górskim – należy mieć o wiele więcej samozaparcia i wytrwałości.

Twoim zdaniem SUPy i packrafty nie przenikają się wzajemnie?

Przenikają się, ale jednostronnie. To znaczy ludzie z SUPów przesiadają się na packrafty. SUP zajmuje tyle samo miejsca co kajak dmuchany, jest ciężki, wielki. Dla tych, którzy chcą wędrować z plecakiem, packrafty są świetnym rozwiązaniem.

Co z kajakami dmuchanymi?

To trochę inna bajka. Dmuchaniec to spory klamot, zajmujący stulitrowy plecak. Jak weźmiesz taki kajak, to nie weźmiesz ze sobą drugiego plecaka ze sprzętem biwakowym. A packraft to od 1,5 kg do 5 kg. I mogę go zabrać nawet do bagażu podręcznego do samolotu, co zresztą często robię.

Dominik Szmajda (c) arch. prywatne Dominika, panpodroznik.com
Event packraftowy na Podlasiu, 2020 (c) Dominik Szmajda

↓ ciąg dalszy na kolejnej stronie ↓

1 2 3

Komentowanie jest wyłączone.