Dla jednych – kraina ognia, lodu i wulkanów, kusząca swoją innością, przez lata nieskażona masową turystyką. Dla innych – czarodziejski ląd na końcu Europy, gdzie każdy głaz może okazać się zamarłym na moment trollem, a wiara w nadprzyrodzone moce, Ukrytych Ludzi i niewytłumaczalne zjawiska jest równie powszechna jak lodowce i gejzery.
Ale Islandia to nie tylko stereotypy, oszałamiająca przyroda i liczna diaspora naszych rodaków, którzy żyją na tej wyspie. To również muzyczne olśnienia, literackie wzruszenia, filmowe wrażenia, kulturalne wydarzenia – całość podlana oryginalnym sosem, smakująca niczym lokalny plokkfiskur, gulasz rybny.
Nigdy nie wiem, który z moich zmysłów zostanie złapany w przyjemną pułapkę, a bywam tam regularnie. Zapnijcie pasy, zabieram was w podróż śladami wspomnień.
TAM, GDZIE DESZCZ PADA POZIOMO
– Nie zapomnij o drzwiach! Gdy mocno wieje, możesz polecieć razem z nimi, jeżeli nie będziesz ich trzymać z całej siły podczas wchodzenia do auta lub wychodzenia z niego – Adam zdecydowanie wie, co mówi. Razem z innymi Polakami pracuje od wielu lat w wypożyczalni samochodów nieopodal lotniska w Keflaviku, zna siłę islandzkiego wiatru i widział niejeden pojazd, który wracał do niego na parking z wyrwanymi drzwiami, w pakiecie z przerażonym i skonfundowanym kierowcą. Pomaga mi w pakowaniu sprzętu biwakowego do terenowego Hyundaia z napędem na cztery koła, który stanie się moim domem, sypialnią i kuchnią na najbliższe dni. Mam kuchenkę, śpiwór, materac, zapas gazu do palnika… i kilka rolek papieru toaletowego (– Zobaczysz, szybko docenisz ten drobiazg – stwierdza Adam).
Ponieważ na wyspie transport publiczny nie jest mocno rozwinięty, gdy chcemy zobaczyć coś więcej niż Reykjavík, jesteśmy skazani na zorganizowane wycieczki w grupie lub wolność, która wiąże się z faktem wypożyczenia auta. Istnieje wersja klasyczna, gdy przemieszczamy się samochodem, ale śpimy w hotelach, lub w pełni survivalowa, gdy poruszamy się wynajętym mini-kamperem. Wbrew stereotypowemu wyobrażeniu kampera jako ogromnego zawalidrogi, to niekiedy małe i zgrabne samochody, które z zewnątrz niewiele różnią się od furgonetek lub wręcz minivanów. O popularności tego typu rozwiązania wśród turystów zwiedzających Islandię świadczy pejzaż campingów na wyspie, które w sezonie upstrzone są kolorowymi autami niczym sernik rodzynkami.
Dziękuję Adamowi za ostatnią garść rad dotyczących jazdy trasami oznaczonymi literką F (to drogi żwirowe, niektóre przecięte rzekami, które trzeba przekraczać w bród), sprawdzam, czy wszystko mam przygotowane, paruję swój telefon z pokładowym radiem i włączam islandzką playlistę, specjalnie przygotowaną na ten wyjazd. Z głośników słychać charakterystyczny głos Björk Guðmundsdóttir. Na twarz wypełza mi uśmiech zadowolenia.
Wypożyczenie mini-kampera to chyba najlepszy sposób na powolne smakowanie Islandii. Wyspa na mapie przypomina rozwałkowane ciasto na pizzę, a jej rantem jest słynna droga numer 1, opasująca dookoła czernią asfaltu – lub bielą zalegającego na niej śniegu – cały kraj. Już same nazwy mijanych miast zapowiadają przygody i atrakcje. Reykjavík, Borgarnes, Blönduós, Akureyri, Egilsstaðir, Höfn, Selfoss… wszystko to składa się w 1322 km czystej przyjemności, przerywanej widokami urywającymi głowę.
Wodospady, małe wioski na końcu świata, konie pasące się samopas, niczym niezmącona przestrzeń, ostre powietrze i feeria barw atakująca zmysły. I do tego wszystkiego cztery pory roku w cztery godziny: miejscowi mawiają, że gdy nie podoba ci się aktualna pogoda, po prostu poczekaj kilka chwil. Przeżywałem to wielokrotnie. Palące słońce, które za moment potrafiło zmienić się w burzowe chmury i deszcz tak intensywny, że w połączeniu z wiatrem miałem odczucie, iż pada poziomo, prosto w moją twarz. Witaj na Islandii, przyjacielu.
CLINTON, BOURDAIN I INNI, CZYLI HOT DOGOWY KRÓL JEST JEDEN
– Miejsce stało się sławne. Dla mnie to po prostu kawałek bułki i kiełbasa. No, ale może mi po prostu spowszedniały te hot dogi, wpadamy tu z kumplami dwa razy w tygodniu. Jedz, zanim remulada zacznie przeciekać – w tonie Bjartura pobrzmiewa lekko szydercza nuta, którą niespecjalnie próbuje zamaskować. – Najlepsze pod słońcem, powiadają – opowiada, a musztarda spływa mu po brodzie wąską strugą. Dojadam zatem hot doga i spoglądając na piegi, rudą brodę i gęste rude włosy mojego znajomego, doceniam dowcip jego rodziców: słowo Bjartur w języku islandzkim oznacza „jasny” lub „świecący”.
Stoimy w centrum Reykjavíku, przed niepozorną budką – ulicznym fast foodem z szyldem Bæjarins Beztu Pylsur. Kilkuosobowa kolejka cierpliwie czeka na swoją porcję, a ja opieram się o drogowskaz z nazwą ulicy Tryggvagata i zastanawiam się, czy to naprawdę jeden z najlepszych hot dogów w Europie, czy może jednak redaktorzy prestiżowego brytyjskiego dziennika The Guardian w swoim rankingu sprzed kilkunastu lat błędnie ocenili smak?
Ale przecież to miejsce jest kultowe! Swojego hot doga spożyli tutaj m.in. Bill Clinton i nieodżałowany, zmarły w czerwcu 2018 r. Anthony Bourdain. Czy prezydent Stanów Zjednoczonych oraz samozwańczy cesarz kucharzy-podróżników mogli się mylić? Wydaje mi się, że wszyscy foodies, którzy za punkt honoru przyjmują, aby w odwiedzanych przez siebie krajach próbować lokalnej kuchni i szukać restauracji z gwiazdkami przewodnika Michelin, skuszą się na tanią-i-ciepłą przekąskę, zwłaszcza w dni takie jak ten, w którym wiatr gwałci moje poczucie ciepła, wdzierając się pod kurtkę przeciwdeszczową.
Dylemat: potęga promocji czy faktyczny unikat, wszak stoisko z tym przysmakiem działa tu od 87 lat. Nie mi to roztrząsać, niemniej zapamiętuję adres i na drugi dzień, tuż przed wyjazdem ze stolicy Islandii, ponownie staję w kolejce po bułkę z parówką i mówię do sprzedawcy wyuczone wcześniej magiczne zdanie. Eina með öllu („jeden z wszystkim”), które skutkuje wersją maksymalną, z wszystkimi dodatkami, które są w ofercie. To porada od Bjartura, który chciał wtajemniczyć mnie w niuanse islandzkiego fast foodu.
Ach, właśnie, jak już o tego typu jedzeniu mowa: Islandia jest „na opak” w wielu kwestiach. Jedną z nich jest McDonald’s: w całym kraju nie uświadczysz ani jednego baru szybkiej obsługi z charakterystycznym szyldem. Ostatni lokal tej amerykańskiej sieci został zamknięty w 2009 roku. Może to i lepiej?
BĄDŹMY KULTURALNI
Tej ekspresjonistycznej bryły nie sposób pomylić z jakąkolwiek inną. Kościół Hallgrímura (isl. Hallgrímskirkja) przypomina ogromne piszczałki organowe lub pierwotne, regularne formacje skalne bądź lodowe. Od blisko 40 lat jest symbolem stolicy Islandii, charakterystycznym punktem spotkań w centrum, jednym z najwyższych budynków w całym kraju. Ktoś, kto spodziewa się kapiących od złota wnętrz, może przeżyć spore zdziwienie – w środku panuje ascetyczna wręcz pustka, kontrastująca z tym, co możemy odnaleźć w większości obiektów sakralnych na całym świecie.
Lubię wejść do Hallgrímskirkja z samego rana, kiedy światło słoneczne igra z dachami budynków stolicy. Wjeżdżam na taras widokowy i spoglądam z góry na pomnik wikinga Leifa Erikssona, który jest usytuowany nieopodal wejścia do kościoła. W tle migocze błękit Oceanu Atlantyckiego, na głowie rzeźby siadają alki i nurzyki, gdzieś w oddali widać, jak białozór (sokół norweski) rozkłada w locie swoje skrzydła.
Chińscy turyści wykonują milion zdjęć, dziwią się tęczowej ulicy, która dochodzi praktycznie do samej świątyni (Islandia to jeden z najbardziej tolerancyjnych krajów świata w zakresie praw mniejszości LGBT+), pośpiesznie pakują się do swoich mikrobusów i wynajętych samochodów, obierając za cel słynny Złoty Krąg i cuda przyrody. Dla nich liczy się czas, nie chcą poczuć atmosfery tego nietypowego miasta, w którym mieszka 140 tys. osób, czyli… ponad 1/3 wszystkich mieszkańców Islandii.
A ja? Skręcam w boczne uliczki i idę nakarmić swój kulturalny głód. Na przystawkę: murale i kolorowe domki, których nie brakuje w Reykjavíku. Niektóre z nich wyglądają jak idealne instastories dla tych turystów, którzy podczas podróży lubią dzielić się na bieżąco swoimi emocjami i zdjęciami w mediach społecznościowych.
Danie główne? Dochodzę do ulicy Suðurgata, przy której znajduje się Narodowe Muzeum Islandii (isl. Þjóðminjasafn Íslands). To raj dla tych, którzy chcą wejść nieco głębiej w historię miejsca, w którym aktualnie się znajdują. To nie tylko artefakty dokumentujące kulturę wikingów, rekonstrukcje domów, zabytki archeologiczne, lecz także sporo islandzkiego folkloru. Spędzam w tej interesującej placówce ponad dwie godziny, po czym przenoszę się do Muzeum Morskiego w Reykjavíku (isl. Sjóminjasafnið í Reykjavík), gdzie na podziwianiu statków i łodzi mijają mi kolejne kwadranse.
– Zajrzyj do Muzeum Zorzy Polarnej, tam jest naprawdę fajnie – doradza mi koleżanka, która od lat mieszka w centrum stolicy Islandii. I jak tu nie posłuchać dobrej rady? Idę więc do Aurora Reykjavík – The Northern Lights Center. Dla kogoś, kto nigdy nie widział na półkuli północnej słynnej Aurora borealis, to niewątpliwie duża atrakcja, do której wydatnie przyczynia się multimedialny charakter muzeum. Dla tych, którzy doświadczyli tego widoku na żywo, to amplifikator marzeń, aby ponownie móc ją ujrzeć w naturalnym spektaklu na niebie.
Pogoda dopisuje, więc postanawiam wybrać się do skansenu Árbær. I tuż po wejściu na teren skansenu dosłownie przenoszę się w czasie, spacerując po zrekonstruowanej islandzkiej wiosce, w towarzystwie przewodników ubranych w stroje pasujące do charakteru tego miejsca.
Wisienka na torcie kulturalnego zwiedzania stolicy? Niewątpliwie takim miejscem jest Islandzkie Muzeum Penisów! Wydając 3000 ISK (ok. 85 PLN) mamy okazję obejrzeć 280 okazów, pochodzących od 93 gatunków zwierząt. Na tych, którzy potrafią skutecznie uruchomić wyobraźnię, czekają również mitologiczne wyobrażenia organów elfów – a lektura wpisów w księdze gości muzeum potrafi rozśmieszyć skuteczniej niż kabaret („Nigdy nie widziałem tylu penisów – a chodziłem do szkoły z internatem!”).
Pozostając w temacie kultury: na świecie trwa moda na islandzką literaturę. I nie tylko o kryminałach mowa, w których atmosfera jest ciężka i gęsta. Współcześni autorzy rodem z Islandii sprawnie poruszają się też w innych gatunkach literackich. Przykładem jest trylogia Wyspa diabła, Złota wyspa i Ziemia przyobiecana, w której autor Einar Kárason prowadzi czytelnika przez meandry sagi wielopokoleniowej rodziny. Przed wyjazdem, w ramach przygotowań (i likwidowania zaległości), przeczytałem dystopijną Wyspę, debiut Sigríður Hagalín Björnsdóttir, która pozostawiła we mnie sporo niewypowiedzianych pytań.
Dużą przyjemność sprawiła mi także doskonała książka Aldy Sigmundsdóttir, której tytuł zdradza zawartość. Mam na myśli Małą księgę dawnych Islandczyków. O zwyczajach, tradycjach i przesądach. Nieszablonowe podejście do tematu zaowocowało lekką i przystępną książką, napisaną ze swadą i humorem. Nie chcę tu za dużo zdradzać, poprzestanę więc na krótkim: „Polecam, świetna książka!”.
A co jeszcze przede mną? Wciąż na swoją kolej czeka powieść kryminalna Mgła, autorstwa Ragnara Jónassona.
ISLANDIA JEST MUZYKĄ
Parkuję mojego mini-kampera przy Secret Lagoon, znanej lokalnie jako Gamla Laugin, nieopodal miasteczka Flúðir. To najstarszy basen geotermalny na wyspie, otwarty w 1891 r. Nadszedł czas na relaks: blisko trzy godziny przyjemności w gorącej wodzie z widokiem, który swoją swojskością odpowiada mi co najmniej tak samo, jak słynna Blue Lagoon. Tuż obok mnie, zanurzony do połowy, siedzi brodaty i długowłosy mężczyzna, który wygląda niczym bohater sagi o wikingach. Czyżby to był Aðalbjörn Tryggvason, wokalista legendarnego islandzkiego zespołu viking metalowego Sólstafir?!
Przełamuję swoje obiekcje dotyczące wścibstwa i zaczepiam go wprost:
– Słuchaj, wyglądasz jak wokalista zespołu, którego namiętnie słucham w Polsce.
– Taaak…? Którego?
– Sólstafir
– (śmiech) I nie pomyliłeś się, kolego. Graliśmy nawet koncerty w Polsce.
– Byłem! W Warszawie, gdy występowaliście razem z Katatonią!–
…co za spotkanie! Przecież na playliście, którą przygotowałem na ten wyjazd z myślą o słuchaniu podczas mojej podróży przez islandzkie rubieże, ów zespół jest silnie reprezentowany, a utwór Fjara wybrzmiał w aucie tuż przed zaparkowaniem przy geotermie we Flúðir.
Okazało się, że członkowie grupy Sólstafir często przyjeżdżają do Secret Lagoon, aby po prostu zrelaksować się w gorącej wodzie. Nie chcę się narzucać, więc po kilku minutach luźnej pogawędki dziękuję Aðalbjörnowi za rozmowę, robimy sobie wspólne zdjęcie i wracam do mojego mini-kampera, nucąc wspomnianą Fjarę.
Þetta er það lengsta sem ég fer
Aldrei aftur samur maður er
(„Jest to najdalsza podróż w jaką się udam
Nic już nie będzie takie jak dawniej”).
Islandzka scena muzyczna jest jedną z najprężniejszych, nie tylko w Europie. W latach 80. XX w. w stołecznym Reykjavíku działało najwięcej zespołów muzycznych na świecie w stosunku do gęstości zaludnienia. Do tej pory każdy gra na jakimś instrumencie lub chociażby zna kogoś, kto gra i występuje. Kinga Witas w artykule Wielka muzyka małego kraju, opublikowanym w artPAPIERZE, stwierdziła kiedyś, że muzyka Islandii stanowi fenomen na skalę światową. Mimo hermetycznego charakteru, melancholii i nostalgii niezrozumiałej często dla ludzi niebędących mieszkańcami krainy ognia i lodu potrafi porwać miliony słuchaczy.
I coś w tym jest. Dla miłośników mocniejszych brzmień wyznacznik stanowi Sólstafir, którego teledysk do wspomnianego już wcześniej utworu Fjara to swoisty przegląd TOP10 najpiękniejszych miejsc na islandzkiej ziemi.
Z kolei w światowym mainstreamie doskonale radzi sobie Björk, oniryczny zespół muzyczny Sigur Rós, eksperymentalno-elektroniczny Múm czy trip-hopowy GusGus. Konia z rzędem temu, kto nie kojarzy również przebojowego Daðiego Freyra (Daði & Gagnamagnið) z utworem Think About Things, dzięki któremu zyskał prawo do reprezentowania Islandii w konkursie Eurowizji w 2020 r. (odwołanym ze względu na pandemię COVID-19), oraz prześmiewczego teledysku do tejże piosenki.
Nie oznacza to, że tylko nowoczesność gra w sercach islandzkich muzyków. Dwa dni po spotkaniu Aðalbjörna uczestniczyłem w koncercie w mieście Kópavogur, gdzie lokalni artyści grali na klasycznych instrumentach langspil, czyli rodzaju cytry. Przy okazji, stąd właśnie pochodzi Emilíana Torrini Davíðsdóttir (jej ojciec jest Włochem z Neapolu, a matką Islandką), która zaśpiewała piosenkę Gollum’s Song w kultowym filmie Petera Jacksona Władca Pierścieni: Dwie wieże (2002 r.). Stwierdzam stanowczo, Islandia to muzyka!
CUDA PRZYRODY, CZYLI POCHWAŁA UWAŻNOŚCI
Trudno nie zachwycać się Islandią. Ma w sobie ten boski pierwiastek dzikości, gdy przemierzamy interior i przez wiele godzin możemy nie natknąć się na innego człowieka. Oczywiście na turystów odwiedzających po raz pierwszy ten kraj czekają słynne na cały świat lokacje. Ale gdy zachwycimy się najpopularniejszymi (i co najważniejsze, pięknymi!) atrakcjami Złotego Kręgu, czyli Parkiem Narodowym Þingvellir, obszarem geotermalnym doliny Haukadalur z dwoma gejzerami Geysir i Strokkur czy 21-metrowym wodospadem Gullfoss, warto ruszyć do miejsc, które pozwalają zrozumieć prawdziwego ducha tego pięknego zakątka Europy. Tam, gdzie uważność w oglądaniu otaczającego nas świata jest cenną zaletą. A jeden z „islandzkich końców świata” stanowią bez wątpienia Fiordy Zachodnie (isl. Vestfirðir).
– Fiordy Zachodnie to najstarsza geologicznie część Islandii. Początki tego regionu sięgają ok. 14–16 mln lat wstecz. Obszar był pokryty lasami od gór po ocean. Mniej więcej 2 mln lat temu, wraz z nadejściem epoki lodowcowej, cała wyspa na długie lata zniknęła pod grubą warstwą lodu – opowiada Zbyszek Szwoch, gdańszczanin, na co dzień alpinista, z zamiłowania podróżnik, kajakarz, człowiek z północnym DNA i mój serdeczny przyjaciel, który zakochał się w Islandii wiele lat temu. – Potem do głosu doszły słońce, wiatr, ogień i woda. Stopniowe cofanie się lodowca wyżłobiło wysokie klify, głębokie doliny, które wraz z podwyższaniem się poziomu wód utworzyły fiordy i niezwykle rozbudowaną linię brzegową. To ok. 2,1 tys. km, czyli ponad 1/3 całego wybrzeża wyspy – dodaje.
Razem ze Zbyszkiem jechaliśmy koleją transsyberyjską, eksplorowaliśmy zimową Syberię i Bajkał, odwiedziliśmy Spitsbergen czy Grenlandię. A jednak to właśnie Islandia stanowi miejsce, gdzie wraca on, gdy tylko może.
Widzisz, Islandia nie jest miejscem dla ludzi, którym bardzo się spieszy, i w moim odczuciu jej piękno trafia w serca tych, którzy odważają się tam wrócić. Budzą w nich zapomniane wspomnienia. We mnie pogłębiło się tam opanowanie i powrócił spokój.
Na Fiordach Zachodnich wszystko jest jakby większe. O ile plaża Rauðasandur (Rauðisandur) czy klify Látrabjarg to must-see dla turystów wybierających się na Fiordy Zachodnie, tak inne wysokie urwiska dane jest zobaczyć naprawdę nielicznym, od strony wody. Płynąc wzdłuż nich, próbuję wyobrazić sobie przeogromne siły, które ukształtowały tę krainę. Jakim cudem są one wyłącznie dziełem natury…?
… głośno zastanawia się Zbyszek. Słowa mojego przyjaciela rezonują mi w głowie.
Pierwsze promienie słońca leniwie przedzierają się przez chmury i szukają drogi do mojego śpiwora. Otwieram oczy, spoglądam przez tylną szybę mini-kampera. Widzę majestatyczny wodospad Skógafoss, który tuż obok mnie zrzuca strumienie wody z wysokości 60 m. To bez wątpienia jeden z najpiękniejszych możliwych widoków, którym można przywitać nowy dzień – i jednocześnie genialne miejsce noclegowo-parkingowe.
Nastawiam palnik, gotuję wodę, zalewam wrzątkiem torebkę herbaty. Po czym wygodnie moszczę się w moim śpiworze i podziwiam urwisko z kubkiem parującego napoju w ręce. Rozpylona woda w połączeniu z promieniami słońca tworzy wielobarwną tęczę. Całość jest niczym przyrodniczy program telewizyjny w wersji na żywo. Czuję, że ten spektakularny widok długo nie zniknie spod moich powiek.
Kilka miesięcy później, gdy ponownie przejeżdżałem w tej okolicy, odkryłem, że władze Islandii wprowadziły zakaz nocnych postojów w miejscach takich jak Skógafoss. Po części rozumiem, skąd taka decyzja… i tym bardziej doceniam, że dane mi było spędzić noc w tych wyjątkowych okolicznościach przyrody.
Kolejna noc w kamperze, kolejna pobudka w pięknym miejscu, niedaleko 62-metrowego wodospadu Seljalandsfoss, zasilanego przez rzekę Seljalandsá płynącą wprost z lodowca Eyjafjallajökull. Nazwa tego lodowca i znajdującego się pod nim wulkanu powinna być dobrze znana wszystkim podróżnikom: to właśnie erupcja wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 r. spowodowała perturbacje w ruchu samolotowym w całej Europie – problemy te wywołał pył wulkaniczny. Miejsce to cieszy się dużą popularnością wśród turystów, którzy mogą dosłownie „wejść za wodospad”, gdy podążą specjalną ścieżką. Ale prawdziwa ukryta perła czeka kilkaset metrów dalej, schowana wewnątrz klifu. To wodospad Gljúfrabúi (Gljúfurárfoss).
Wyobraźcie sobie wąski wąwóz wyglądający niczym jaskinia, do której promienie słońca dostają się przez otwór w górnej części. A razem z nimi spada woda, z wysokości 40 m, wprost na głazy, otoczone bujną zieloną roślinnością. Iście filmowe wrażenia!
Kilka godzin później melduję się przy lagunie lodowcowej Jökulsárlón. Błękitne kry płyną prosto do oceanu, odgłosy cielącego się lodowca stanowią muzykę dla ucha, a tutejsza Diamentowa Plaża (isl. Breiðamerkursandur) skrzy się milionem odcieni bieli i szarości, złamanych niebieską barwą. To kolejne miejsce, które wystąpiło w wielu znanych produkcjach filmowych: kręcono tutaj m.in. hollywoodzki hit Lara Croft: Tomb Raider, serial Gra o tron, a także filmy ze słynnym agentem 007, czyli Jamesem Bondem (Zabójczy widok oraz Śmierć nadejdzie jutro).
Jeśli już zahaczamy o temat kinematografii, Islandia to nie tylko wymarzone lokacje dla zagranicznych filmowców. W ostatnich latach prawdziwą furorę robią rodzime seriale, których akcja osadzona jest w surowych warunkach islandzkiego interioru lub w miastach, które łatwo mogą stać się planem filmowym.
Dużo emocji wzbudził chociażby serial kryminalny The Valhalla Murders (2019–2020), który widzowie w Polsce mogli obejrzeć na jednej z platform filmowych. Trzyma on w napięciu do ostatnich minut i łączy współczesną, pogmatwaną intrygę ze zdarzeniami z przeszłości. Z kolei malownicza miejscowość Vík í Mýrdal, tak chętnie odwiedzana przez turystów z Polski, którzy chcą zobaczyć zlokalizowaną w pobliżu niesamowitą Czarną Plażę (isl. Reynisfjara), została sportretowana w serialu Katla (2021 r.).
Życie w małym miasteczku rok po erupcji wulkanu stanowi jedynie tło do przedstawienia mrożącej krew w żyłach historii o podmieńcach i ludziach pokrytych popiołem…
PO PROSTU MAGIA
– Chodźcie chłopaki, szybko. Dawno nie widziałam takiej zorzy! – w głosie Lindy słychać lekką ekscytację. Wybiegamy z Żabolem przed próg. Jest! Zielono-różowa poświata rozciąga się na pół nieba i porusza niczym tancerka okryta muślinową narzutą. Tuż obok nas znajduje się wrak statku, którego kształt odcina się od horyzontu, co potęguje klimat. Panują tu wręcz wymarzone warunki do oglądania zorzy polarnej. Jest sporo po północy. Spektakl, który bez wcześniejszego uprzedzenia zafundowała nam natura, nie wymagał zakupu biletów. Miejsca są nieograniczone i nienumerowane – wystarczy dla wszystkich mieszkańców Akranes, którzy właśnie nie śpią i zechcą spojrzeć przez okno.
Dotarłem do znajomych, do polskiego przytulnego gniazdka, które na obczyźnie stworzyli dla siebie Linda i Żabol. I w sumie trochę im zazdroszczę, że ten widok, który dla mnie stanowi coś wyjątkowego, dla nich bywa codziennością. Czymś, co jest na wyciągnięcie ręki, niczym latarnia morska w Akranes. Z drugiej strony, owa „codzienność” życia w miejscu, w którym wiele czynności reguluje przyroda i jej kaprysy, może dać nieźle w kość. To, co jest piękne i oryginalne z turystycznego punktu widzenia, staje się udręką w momencie, gdy nie mamy na to wpływu.
Ale Linda i Żabol nie narzekają. Korzystają z dobrodziejstw mieszkania w dzikim zakątku Europy. Jako zapaleni motocykliści zjeździli całą wyspę wzdłuż i wszerz – dotarli do wszystkich możliwych interesujących miejsc. Służą mi za przewodników, gdy wspólnie odwiedzamy Seljalandsfoss, wygasły wulkan Grábrók czy idylliczne wodospady lawowe Hraunfossar. Poza tym opowiadają też o śmiesznych powiedzeniach, które funkcjonują w języku islandzkim (– Jak chcesz komuś powiedzieć, że ma coś zrobić, to mówisz „Áfram með smjörið”, czyli „naprzód z masłem”).
W tym reportażu powinny pojawić się także kolonie maskonurów. Domki trolli i drogowskaz na Grenlandię w Akranes. Opowieści moich islandzkich przyjaciół o huldufólk, czyli elfach – Ukrytych Ludziach. Legenda o dwójce dzieci, które zaginęły nad wodospadem Barnafoss. Wspomnienia z najpiękniejszego szlaku pieszego na Islandii, czyli Laugavegur. Wrażenia i porady z okolic jeziora Mývatn i pozostałych atrakcji Diamentowego Kręgu: bazaltowych skał Hljóðaklettar, kanionu Ásbyrgi, miejscowości Húsavík (znanej jako punkt wypadowy do obserwacji wielorybów) oraz wodospadów Dettifoss i Goðafoss. Ale dobra opowieść zawsze powinna pozostawić pewien niedosyt, chęć ciągu dalszego, nieprawdaż?
Wracam do mojej rozmowy ze Zbyszkiem Szwochem: – Z niekłamanym sentymentem zawsze wracam tam, na Islandię, aby podziwiać naturę, ale i grozę, jaką niesie ocean. Choć bywa to nad wyraz często powtarzany frazes, Islandia to nie tylko królestwo wody i ognia, ale dla wielu miejsce przenikania się świata ludzi i istot nadprzyrodzonych – poważnieje Zbyszek. – Ja tam odnalazłem swoje miejsce. Islandia ma magnes. To dla mnie Ultima Thule. Z dala od zgiełku zadeptanych atrakcji turystycznych, setek samochodów i autokarów – puentuje mój przyjaciel.
Jedźcie na Islandię. Rozglądajcie się uważnie, bądźcie świadomymi turystami. Zbaczajcie ze szlaków. Szukajcie nieoczywistości, zachwycajcie się 4×P: przestrzeniami, powietrzem, pustką, przyrodą. Gwarantuję wam, że znajdziecie więcej, niż się spodziewacie.
Reportaż został również opublikowany w druku, na łamach kwartalnika All Inclusive 54 (Wiosna 2024).
Komentowanie jest wyłączone.